poniedziałek, 4 lipca 2016
Król lew
Tym samochodem chcecie jechać do parku?, pyta prześmiewczo policjant. Tak, odpowiada śmiało taksówkarz.
Żeby zobaczyć króla lwa, nie muszę siedzieć w wypasionym, pięknym samochodzie z biura turystycznego i mieć kapelusz z napisem Safari, prawda? No wiadomo, byłoby miło, jak na filmie, ale praktycznie rzecz biorąc, zwykła osobowa taksówka też wystarczy.
Nasze ostatnie poszukiwanie dzikiego zwierza odbyło się w Beninie. Tam, mając jeszcze nasz mobilny dom, spędziliśmy dwie noce w towarzystwie wielkich hipopotamów i krokodyli. To tam, siedząc na dachu rainbowtrucka, goniły nas rozzłoszczone, ochraniające swoje rodziny, słonie. To tam staliśmy oko w oko z wielkim bawołem i to tam przebiegło nam przed busem stado rozpędzonych, wielkich, rogatych zwierząt, których nazwy nigdy nie poznałam. Bezowocnie szukaliśmy również tego, który znaleźć tak łatwo się nie daje – lwa, potężnego króla dżungli.
Tym razem marzy mi się słoń, ale nie taki, co pragnie nadziać mnie na kieł i zmiażdżyć swoją rozzłoszczoną trąbą. Teraz chciałabym spokojnego, co skubie trawę, kołysze trąbą, wachluje uszami i przechadza się beztrosko po niskiej trawie, w towarzystwie szczęśliwej rodziny. Marzą mi się żyrafy, które swe długie szyje wyciągają po najlepsze kąski, wysoko rosnących listków. I marzy mi się on – król lew, patrzący prosto w moje oczy. Po dwóch latach podróży przez łąki, pola, góry i lasy miło byłoby go w końcu zobaczyć. Ale nie gdzieś daleko w krzakach, gdzie dojrzę tylko jego ogon. Tak to nie chce. Najlepiej twarzą w twarz, z bliska, gdzie będziemy tylko my i on.
Nie dojeżdżamy nawet do bramy parku, a po naszej prawej stronie wyleguje się w towarzystwie antylop wielki bawół. Droga, po której jedziemy to nie jakaś polna, ukryta w dżungli ścieżynka. To asfaltowa, tanzańska krajówka, gdzie mkną ciężarówki, osobówki, a po południu, na naszym małym czerwonym motorku, pomkniemy i my. Jest jeszcze szaro, dzień powoli budzi się do życia. W krzakach po lewej widzę jakiegoś kolosa, a nawet kilka. To słonie idą w głąb parku. Po prawej ktoś ciekawski wychyla głowę. To Mama Africa, jak nazywa ją nasz kierowca – żyrafa w całej okazałości. W Parku Narodowym Mikumi nie ma żadnych ogrodzeń, jest tylko brama wjazdowa. Chwilę po jej przekroczeniu ustają odgłosy, przejeżdżających drogą, samochodów. Nie widać żadnych innych zwiedzających, jesteśmy tylko my i – jak się okazuje – wiele innych, ciekawych, zamieszkujących te tereny stworzeń. W oddali widzę przechadzające się żyrafy. W świetle wschodzącego słońca wpatrują się w nas z zaciekawieniem. Zastygają w bezruchu i patrzą. Podjeżdżamy bliżej, bardzo blisko, są tuż obok. Nie boją się. Tutaj jest ich dom, nikt nie zrobi im krzywdy. Jestem wzruszona… poważnie. W krzakach widzę zajadającego śniadanie słonia. Podjeżdżamy na odległość zaledwie kilku metrów. Po ostatnich benińskich doświadczeniach mam małego stracha. Jak się okazuje – zupełnie niepotrzebnie. Do objadającego się osobnika wychodzą z zarośli jego towarzysze. Za nimi biegnie maluszek, jest naprawdę mały. Nie są agresywne, nie gonią, nie ryczą, nie machają nerwowo trąbą. W ogóle nie zwracają na nas uwagi. Są takie piękne. W oddali widzę całe ich stada. Żyrafy są dosłownie wszędzie, a ich długie szyje nie pozwalają im się ukryć nawet w wysokich, otaczających ich akacjach. Są też gnu, to te szalone zwierzęta, co w porze suchej gnają przez sawanny na złamanie karku. O tej porze roku mogą odetchnąć i spokojnie wylegiwać się na rozległych dookoła zielonych łąkach. Jest też mnóstwo impal – lwich przysmaków. Wśród traw, grupa pawianów, z potomstwem na plecach, wygrzebuje jakieś przekąski. Docieramy również do stada hipopotamów. Znajome już dla nas odgłosy, rozbrzmiewają groźnie z daleka. Jest też krokodyl i ciekawskie małpki, biegające dookoła stawu.
To see the king is like a game… you can lose or you can win (tłum.: zobaczyć króla to jak gra… możesz przegrać lub możesz wygrać), mówi nasz kierowca. Chwilę po tym słyszę: Patrz! Leży leniwie tuż przy drodze. Słyszę z daleka, że ma czkawkę. Zupełnie jak nasz Rysiek w domu. Podjeżdżamy obok. Niewzruszony czka dalej. Obok niego leży młodszy towarzysz. Otwiera tylko leniwie oko, by zlekceważyć nas krótkim spojrzeniem i udać się ponownie w poranną drzemkę. Wychylam się przez okno i siadam na drzwiach. Z wrażenia trzęsą mi się ręce. Czkawka ustaje, a król patrzy na mnie. Oko w oko… twarzą w twarz.
Po kilku godzinach mkniemy naszym czerwonym tygrysem przez tę samą asfaltową trasę, co o świcie. Jest to główna droga prowadząca do stolicy kraju. Ze względu na przemieszczanie się zwierząt, wczesnym rankiem i późnym popołudniem, ruch drogowy zostaje wstrzymany. W ciągu dnia nie ma problemu. Lwy z reguły trawią pożarte w nocy ofiary i wylegują się w cieniu drzew i wysokich traw. Z każdej strony widzę przechadzające się wolno słonie. Obsypują się piaskiem, podnosząc do góry trąby. Stada żyraf, niczym sztucznie namalowane na tle afrykańskiej sawanny, spoglądają na nas z góry. Przebiegają pawiany, wylegują się gnu, odpoczywają w cieniu zebry i duże bawoły...
A my?... Na motorze… pośrodku pięknej i żywej Afryki.
Subskrybuj:
Posty (Atom)