Ktoś wali w metalową puszkę nawołując mężczyzn do pomocy. Zbierają się kobiety i dzieci. W Afryce nie da się zrobić nic niezauważonym. Zawsze są gapie, zawsze jest widownia, zawsze tłum doradców. W małej wiosce, nawet najmniejsze wydarzenie, to atrakcja. Tu każdy dzień wygląda tak samo, pogoda nigdy się nie zmienia, te same twarze, uliczki, wolno przemieszczające się spocone postacie….i my…trójka „Obroni”, tak nas tu nazywają - biali ludzie.
Mężczyźni przybyli, olbrzymi zbiornik na wodę mieszczący osiem tysięcy litrów czeka na przetransportowanie na pospawaną z metalowych rurek, wysoką na cztery metry konstrukcję. Jest wielki, ale wiele rąk do pomocy.
Akcja hałaśliwa, zaangażowane pół wioski… udało się, ofiar brak, zbiornik stoi.
Zbiornik to nie wszystko. Michał, jako pomysłodawca, podejmuje wyzwanie podłączenia wody z niedziałającej studni i doprowadzenia jej do zbiornika. Wystarczy pompa głębinowa, rury, łączniki, trochę elektryki, Michał konstruktor-wynalazca i woda bieżąca dla dzieciaków gotowa. Znalezienie wszystkich niezbędnych narzędzi zajmuje kilka dni. Mały, znaleziony niedaleko naszego domu, niechciany zlew, idealnie pasuje do małych rączek. Pod zlewem umieszczamy wiaderko, które posłuży za spłuczkę do toalet. Czy dla maluchów to wielka frajda? Pewnie nie…ale to kolejny krok, by uczyć ich higieny i zapobiec niechcianym chorobom.
Spotykamy się z szefem wioski, by przedstawić projekt i dostać jego błogosławieństwo. Zgoda wodza to podstawa jakichkolwiek działań. Zapada zmrok, małe, bezszelestne, malaryczne paskudy pragną wyssać naszą krew. Wódz kończy kolację, musimy cierpliwie czekać. Dla Europejczyków takie zwyczaje to istna abstrakcja, ale tutaj jest inna rzeczywistość, inna kultura, inne obyczaje, inny świat. Wychodzi na zewnątrz, podnosi koszulkę odsłaniając syty brzuch i pozwalając, by kojący wieczór ochłodził jego zgrzane kolacją ciało. Czuję, że żołądek podchodzi mi do gardła, nie jedliśmy od wielu godzin, ale czasu niewiele, chcemy skończyć akcję „woda” przed wyjazdem Moniki. A to już zaledwie kilka dni. Zgoda jest.
Rano brygada mężczyzn czeka by przekopać kilkadziesiąt metrów wioski. Michał instruuje jak najlepiej i którędy poprowadzić rury. Ku memu zdziwieniu rowy wykopane, rury umieszczone i zasypane, a wszystko to w zaledwie jedno popołudnie. Spodziewałam się rozwleczonej akcji „kilof”, a tu, pomimo żaru lejącego się z nieba, zaskakująca mobilizacja sił. Nie robią tego dla nas, robią to dla siebie i to jest najważniejsze. Po zamocowaniu wszystkich rur, zainstalowaniu pompy, założeniu elektryki, która automatycznie uruchamia pracę pompy, z triumfem i radością żegnamy się z wioską. Udało się…
Nasze szczęście nie trwa długo. Po dwóch dniach dzwoni telefon, którego nikt z nas nie chciał otrzymać. Zbiornik zniszczony, konstrukcja runęła. Przez wioskę przeszło małe tornado, a konstrukcja okazała się daleka od profesjonalnej. Nogi nam się ugięły. Tyle pracy, tyle wysiłku i co? Wracamy. Składamy wizytę spawaczowi, który określając siebie profesjonalistą, w tym przypadku o profesjonalizm nawet się nie otarł. Przy wcześniejszych dociekaniach, czy konstrukcja oby nie jest za słaba, stanowczo zaprzeczał, twierdząc: Nie…zawsze takie robię. Tym razem mu nie wyszło. Albo przyoszczędził na materiale, albo przecenił swoje doświadczenie. Mimo dowodów, do błędu nie chce się przyznać. Pokazując mu jego poskładaną jak harmonia robotę, gubi się w zeznaniach, ale obstaje przy swoim. Jest to kolejna rzecz, tak silnie pokazująca różnicę światów z jakich pochodzimy. Co można zrobić? Nic. Policja nie pomoże. Można iść do sądu, co potrwa zbyt długo, lub spalić mu
str. 58
budę, co nic nie da. Daliśmy mu czas na zwrot pieniędzy. Nie wierzyłam, że odda. Oddał część, na razie…
Akcja „woda” trwa dalej. Mężczyźni z wioski sami budują konstrukcję, tym razem solidną, z betonu. Kupujemy zbiornik, tym razem mały. Po dwóch tygodniach ponownie zjawiamy się w przedszkolu. Tym razem ma być szybko, przyjemnie, bezproblemowo. To tylko odpowietrzenie i podłączenie jednej rury. Po trzech godzinach sytuacja wygląda nad wyraz komicznie. Michał, przemoczony do suchej nitki stoi na małym krzesełku, położonym na imitacji stołu, prężąc się, by połączyć, tryskające z każdej strony wodą, rury. Co połączy jedną, to puszcza kolejna. Pan Andrews walczy z szalejącymi wężami w toalecie. Ja krzyczę przez pół wiochy, by Eddie włączył lub wyłączył pompę, w zależności od wielkości powodzi. Dziwię się czemu mnie nie rozumie i nasza komunikacja szwankuje, co wywołuje lekkie zdenerwowanie przemoczonych pracowników. Zapominam jednak, że tuż przy uchu Eddiego rozbrzmiewa głośna muzyka z wioskowego baru, cieszącego się dostawą prądu, który jest tutaj produktem silnie deficytowym. Opracowaliśmy sygnalizację ruchową - działa.
Nie….nie działa…coś się przepaliło. Kapiący Michał idzie sprawdzić co z tą elektryką. Dotyka kabelków, idą iskry, muzyka gaśnie….O nie… Pozbawiliśmy wioskę, i tak rzadkiego tutaj, luksusu posiadania prądu. Teraz już nic nie zrobimy.
Dzieciaki mają radochę patrząc na białego Michała paradującego bez koszulki, ja nie wytrzymuję i również wybucham śmiechem. Tyle białego człowieka, to naraz nikt tutaj nie widział. Prąd wraca. Uratowani ! To tylko mała przerwa w dostawie. A może ktoś z góry uratował nasze tyłki przed awarią w całej wsi?
Po kilku godzinnej walce z szalejącymi rurami, udaje się je odpowietrzyć, podłączyć, działa…Cóż za radość…Jeśli nie przejdą tędy kataklizmy, niespodziewane wybryki natury lub głupota ludzka, to dzieci nie tylko będą cieszyć się, jako pierwsze w wiosce bieżącą wodą, ale i przedszkole zarobi na jej sprzedaży, by pokryć część swoich wydatków.
W międzyczasie budujemy w Akrze, stolicy Ghany dom, dwa domy. Ekipa misjonarzy z Anglii, ekipa miejscowych chłopców i my, przez tydzień burzymy stare, stawiamy nowe, piękne, maleńkie, drewniane domki. Jak małe? Wyobraź sobie najmniejszy pokój w przeciętnym polskim mieszkaniu, umieść tam pięcioosobową rodzinę i masz typowe warunki mieszkaniowe przeciętnego mieszkańca Afryki. Kuchnia? Nie….Po co? Wystarczy palenisko na zewnątrz. Toaleta? Jest wychodek dla wszystkich. Wiec jeśli myślisz że masz ciasno, to uwierz mi… nie masz. Michał tnie drewno i skacze po budowie z wiertarką w ręku. Ja walczę z pędzlem, by każdą deskę pokryć lepką, śmierdzącą, ochronną mazią. Czy jest łatwo? Różnie bywa. Praca W afrykańskim słońcu, to wysiłek nie dla każdego. Czy jest miło? Na pewno ciekawie. Praca w tak odmiennej mieszance kulturowej, w tak nietypowych warunkach i miejscu to doświadczenie warte zapamiętania.
Monika wyjechała. Czas na nas. Od naszego przyjazdu minęły prawie 3 miesiące. Nikt się nie spodziewał, że jedna kolacja przerodzi się w piękną przygodę i niesamowitą przyjaźń, czas dzielenia smutków i radości, czas dawania i brania. Eddie i Monika, to piękni ludzie, a ich wielkie kochające serca promieniują z niesamowitym rozmachem . Nasza przyjaźń się nie kończy, spotkamy się jeszcze… nie tylko na afrykańskim kontynencie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz