Uśmiech, który zmienia oblicze nawet groźnie wyglądających mężczyzn. Machanie na dzień dobry, pomimo kilkudziesięciu kilogramów na głowie. Radosne okrzyki Witajcie! w każdej, nawet najmniejszej wiosce. Gościnność, hojność i pyszne jedzenie to nasze pierwsze skojarzenia z Togo. Maleńki kraj o wielkim sercu. Maleńki kraj o rajskiej malowniczości. Kraj gdzie policja nic od ciebie nie chce. Kraj, w którym rano znajdujesz woreczek świeżej kawy z miejscowych upraw oparty o samochodu, prezent od nieznajomego. Kraj, gdzie oprócz kawy, miejscowy pasterz przyniesie butelkę świeżego mleka. Gdzie rolnik podzieli się garścią warzyw ze swego poletka, a przechodzień podaruje świeże avocado. Gdzie nie tylko obcy okaże ci serce, ale rodak otworzy swój dom.
Nie byłam nigdy na parafii. Nie znałam żadnego księdza. Musieliśmy pojawić się w Togo, by zjawić się w życiu jednego z nich. Bez zapowiedzi, bez oczekiwań. Ostatniej niedzieli pukamy do drzwi, położonego pośrodku cudownego, afrykańskiego lasu, domu. Są tu małe psiaki i miły kot, nad wyraz przypominający moją maczetę, kotkę którą zaadoptowali sąsiedzi w Polsce. Jest dużo kur, kaczek, kaczątek, czasem przemknie jakaś owieczka lub zabeczy koza. Jest i on, Robert, ksiądz misjonarz, dwadzieścia lat mieszkający w Togo. Nie spodziewam się niczego. Może chwili rozmowy. Może kilku ciekawych opowieści. A może po prostu powiedzenia „dzień dobry” i ruszenia w swoją stronę. Po krótkiej chwili czuję jakbyśmy spotkali starego znajomego. Stereotyp o księżach runął w przepaść. Ogrom gościnności, hojności i łatwości w byciu razem przerasta moje oczekiwania. Jeśli takie nastawienie do przybyszy ma każdy długoletni misjonarz, to możemy być dumni z naszych braci na obczyźnie.
Chciałbyś przepalić mój motor ?, rzuca Robert pewnego dnia. Jakby wyczytał marzenie Michała i wypowiedział kłębiące się w jego głowie marzenia. Mały remont jednośladu, krótka lekcja jazdy i ruszamy. Druga rocznica naszego ślubu, pierwsza rocznica wspólnej podróży. To piękny prezent na uwieńczenie tych dwóch, ważnych dla nas rocznic. Jazda przez góry, malownicze krajobrazy i maleńkie wioski, gdzie dojazd samochodem jest absolutnie niemożliwy, to niezwykła przygoda i spełnienie jednego z marzeń. Siedzenie z tubylcami w małych barach. Spanie w dusznym przydrożnym hoteliku. Zajadanie przekąsek noszonych na głowie przez młode dziewczęta daleko w górach. Wiatr w skrzydłach. Odświeżenie. Magiczne miejsca. Spotkanie króla. Poszukiwanie słonia. Przemierzanie wyschniętej rzeki. Natrafienie na miejsce kultu i czarów z wbitym na pal dziobem z pazurami ptaka.
Prawie to samo, a jednak inaczej. Jeszcze większa wolność, niż do tej pory, a może odmienność od tego co znamy? Nasz mobilny dom stał się normalnością. Tak żyjemy. Ta krótka wyprawa to cudowne oderwanie. Czy moglibyśmy przerzucić się na motory? Może tylko na chwilę. Wypowiadając wtedy tamte słowa, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo będą one prawdziwe. Nic jednak nie zastąpi własnego domu. Wielkiego czy tego małego… chociażby na czterech kółkach.
Jedzenie… Jak one to robią że ich sałatka smakuje idealnie, a bułka z avocado rozpływa się w ustach?, zastanawiam się głośno. Bo w każdą porcję wkładają swe serce, wyjaśnia Michał. Pomimo porad białych ludzi, by nie jadać na ulicach, my od tego nie stronimy. Jest to część kultury. To są ich smaki, zapachy, kolory. To bułka z jajkiem w miejscowym barze, zajadana na murku z mieszkańcami wioski. To kawa w miseczce jak od zupy, słodsza niż miód. To siedzenie na bazarkach, z talerzem makaronu w dłoni. To żywotna babcia, której kotleciki z kassawy nie mają sobie równych. To ławeczka z wielką kobietą siedzącą obok. To picie wody w woreczkach i obserwowanie życia. Afryka…
Tuż obok leży mała koza. Można ją pogłaskać jak małego kociaka. Kociaków tu nie ma. Jedzą je. Nie wiem czy wszędzie, ale na pewno tutaj . W tej szczególnej wiosce położonej pośród dwóch wodospadów i plantacji kawy. Został tylko jeden maluch. Należy do Francuza, który zawitał kilka lat temu i został. Może tego mu nie zjedzą, w odróżnieniu od poprzedników. Zwierzęta są wszędzie. Wylegują się przed domami. Paradują po ulicach. Leżą na ławkach. Brykają na wolności, skubiąc trawy i wyjadając mango. Na noc wracają do domów. Każda koza wie gdzie iść. Tu nic się nie marnuje. Na pewno nie mięso. Nie zabija się na darmo, by wyrzucić nadmiar zzieleniały w sklepie. Tu nie jada się steków wielkości mojej głowy, jak to mają w zwyczaju inne, mniej lub bardziej, znane mi kraje. Pełne przepychu, które w swym szaleństwie rozwoju dopuszczają się luksusu wyrzucania ton żywności każdego miesiąca. Mam nadzieję że nie, ale któż to wie… może kiedyś i tu zawita ten ”raj”.
Ile?, pytamy ze zdziwieniem. 100 dolarów za dwie godziny jazdy samochodem 4x4 w poszukiwaniu słonia, gdzie prawdopodobieństwo spotkania jest nikłe? Chyba żartujecie. Nie chcą zjechać z ceny. To nie. Sami pójdziemy. Pobudka o 4:30 wraz z nawoływaniem do wielbienia Allaha. To wystarczający budzik. Muzułmańska społeczność dba, by nikt nie przegapił porannych spotkań. Po pół godzinnym spacerze zaczyna się….Był tu…jakie wielkie ślady…tu wchodził… tam szedł… jest połamana gałąź…tu złamane drzewo…tu rozdeptane pole kassawy…a tu wyssał sok z palmy i wypluł przeżute drewno…jakie wielkie kupsko…zniknął….nie!!! popatrz dalej, tutaj są ślady malucha…poszły w las…znowu wyszły na drogę. Czy to ślady walki?....Nie….a może?...Był tuż przed świtem, w nocy padało… ślady świeży, kupa też… wolę nie sprawdzać…Co zrobimy jak go spotkamy? …
Nie spotkaliśmy. Dreszcz emocji jednak pozostał. To tędy szedł największy mieszkaniec Afryki. Tuż przed nami. Pozostawił swój ślad i demolkę dokonaną wielkim, słoniowym cielskiem.
Podążanie śladami olbrzyma kończy się dwudziestokilometrowym spacerem i niezliczoną ilością pęcherzy na moich stopach. Człapiemy… Ledwo powłócząc nogami wracamy przed zmrokiem do wioski i do małpek, które rankiem spoglądają ciekawie na nowych przybyszy. Jeszcze cię złapiemy wielki super słoniu, rzucamy za siebie w przestrzeń na pożegnanie.
Czy warto było? Czy kiedykolwiek żałowałam podjętej decyzji? Czy zawsze było łatwo? Czy były momentu kryzysu? Minął już rok, odkąd opuściliśmy nasze piękne, duże, przestronne i otoczone drzewami mieszkanie. Minął rok, odkąd wprowadziliśmy się do własnoręcznie wykończonych, siedmiu metrów kwadratowych tęczowej ciężarówki. Minął rok bycia ze sobą każdego dnia. Gdzie nie ma prywatności. Nie ma wielkiej kuchni. Nie ma pralki. Nie ma……wielu rzeczy nie ma…Wielu, które tak naprawdę wcale nie są potrzebne. Nie, nie zawsze było łatwo. Tak, były momenty kryzysu. Tak, było warto. Nie zmieniłabym ani chwili. Nawet tych ciężkich, które w oceanie zachwytu nad pięknem świata też są potrzebne. To one wzmacniają. To one kształtują i szlifują nasze wnętrza. Są potrzebne by móc doceniać cudowny dar. Ten najważniejszy - życie. Najważniejsza lekcja? Nie bać się. Wszystko jest możliwe. Możliwe w Tym, który nas wzmacnia. Niektórzy nazywają go Bogiem, rastafarianie Jah, inni Jahwe, inni żartobliwie Kierownikiem. My nazywamy Ojcem. Bez Niego nie mielibyśmy tej odwagi. Pełni wdzięczności oczekujemy na kolejny rok. Ciekawi, co tym razem się wydarzy.
Afryka rozciąga na każdą stronę. Oferowany przez nią wachlarz emocji zmusza do zastanowienia się nad własnym sercem. Konfrontuje poglądy. Bada nastawienie do siebie i otaczającego świata. Afryka rozczula i wzrusza do łez. Afryka irytuje i złości. Afryka rozkochuje w sobie. Afryka potrafi zranić. Trzeba ją pokochać lub znienawidzić. Tak mi się wydaje. Nie wiem czy istnieją szarości. Czas na pewno pokaże…
Kochani, z zaciekawieniem wczytuje sie w waszą opowieść. Oczy pełne łez a serce pełne wdzięczności ze mogę was znac. Sylwia świetne pióro! Czekam na was w Ghanie i na dalszy ciąg historii. Jesteście fascynującymi ludźmi!
OdpowiedzUsuń