Hałas ciętego drewna z zakładu obok. Odgłosy rozmów w ciągle niezrozumiałym dla mnie języku. Dźwięki ulicy. Motory, muzyka z baru, śmiech dzieci i pokrzykiwania sprzedawców. Nieznośne koguty zaczynające koncertowe pianie od 2:30 w nocy. Trzepot liści bananowca, pukającego cichutko w nasze okno. Przyjemny wiatr…Falujące, ręcznie szyte firanki odkrywające widok betonowego dachu. Drzewa w oddali, kolorowe jaszczurki, kołyszące się na wietrze pranie. Wygodny materac. Dużo większy niż ten w naszym busie. Luźno zwisająca błękitna moskitiera. Łazienka z prysznicem. Dwa krzesła. Od trzech tygodni to nasze królestwo. Pokój na dachu z widokiem na podwórko szczęśliwego domu.
Wielka rodzina, w której żyłach nie zawsze płynie ta sama krew. Małżeństwo misjonarzy, Dela i Hammer, tworzy dom pełen miłości. Dom schronienia dla wielu. Dla niektórych na chwilę, dla innych na stałe. Dla samotnej matki z czwórką dzieci. Dla niepełnosprawnej Tabity, poruszającej się na wózku. Dla dwójki rodzeństwa i małego, szczerbatego chłopca. Dla małej Ruth. Dla dzieci sąsiadów lub zapracowanych matek. Dla bliźniaczek z Nigerii lub brata z Ghany. Dla wolontariuszki ze Stanów lub nas, podróżników z Polski. Lista jest dłuższa. Skąd te dzieci, skąd dorośli, skąd my? Bieda, HIV, problemy zdrowotne, rodzinne lub zwykła miłość do gospodarzy domu. Każdy przypadek to inna historia. My? Z Internetu. Jeden email z synem misjonarzy wystarcza, by zajrzeć w te regiony Togo. Może na chwilę, może na dłużej. Jadąc do Vogan nie spodziewamy się gwarnego podwórka, dużej ilości dzieciaków, dorosłych, opuszczenia naszego busa i zamieszkania na dachu przesiąkniętym odgłosami afrykańskiego miasteczka. Niczego się nie spodziewamy.
Pierwszy wieczór z afrykańską gromadką wypełnia mnie spokojem i miłością do nowo poznanej rodziny. Ulegamy namową zamieszkania w pokoju. Coś mi mówi, że nie pożałujemy. Przekonuję się już po kilku godzinach, gdy dopada mnie malaria. Przychodzi nagle, nie puka, nie uprzedza. Nie jest mile widziana, ale nie daje się wyprosić. Pierwszy pada ofiarą żołądek, po chwili mrożące dreszcze i znany mi już ból całego ciała. Trzęsę się jak galareta. Michał donosi koc i grube skarpety. Ciało czuje mróz na dworze, rozum zaprzecza, wygrywa ciało i owijam się kocami. Nieprzespana noc. Nic nie szkodzi. Pokój z własną łazienką ratuje mi życie. Co za wyczucie chwili, myślę z wdzięcznością. Po dwudziestu godzinach wstaję, odzyskuję siły i apetyt. Choroba odchodzi jak za dotknięciem magicznej różdżki. To nie różdżka. To modlitwy. Te z Polski i te z Togo. Sama nie dowierzam. Spodziewam się ataku w nocy. Nic z tych rzeczy. Nie ma ataków, nie ma malarii, nie ma komarów. Od tamtej pory żaden krwiopijca nie zbliża się nawet na wyciągnięcie mojej ręki. Niech tak zostanie.
Wszystko zaczyna się o świcie. Rusza machina. Ruszają odgłosy. Rusza życie. Każdy ma co robić. Ale bez przesady. Nie trzeba się stresować czy spieszyć. Po co. Jeden zamiata. Jeden myje podłogę w salonie. Ktoś wiesza pranie. Rozpala ogień. Inny gotuje. Ktoś je śniadanie. Inny myje naczynia. Dzieciaki się nie buntują, nikt nie marudzi. Nie brakuje śmiechu, czy dziecięcych wygłupów. Są wakacje, nie jadą na kolonie, obozy czy nad morze. Spędzają je na własnym podwórku pomagając w codziennych zajęciach. Od najmłodszych lat. To normalne w Afryce. Matka, babka, czy opiekunka nie nadskakuje, pracując w domostwie za dziesięciu. Mają czas na zabawy i gry, ale wiedzą co do nich należy. Wiedzą jak gotować, sprzątać, rozpalać ogień czy oskubać kurczaka. Nie zginą, dadzą sobie radę, a w tej części świata to wyjątkowo ważne.
Najmniejsza Ruth jest bardzo nieufna. Boi się białych. Dwa tygodnie cierpliwości i przybiega z radością, wtulając pyzatą buźkę. Już się nie boi. Jesteśmy przyjaciółmi. Gdyby nie pomoc Deli i Hammera nikt nie wie co stałoby się z tą małą istotką. Jej matka umierała na Aids. Ruth niedożywiona, raczkowała samotnie przy domu. Matka zmarła, Ruth żyje i jest zdrowa. Jest szczęśliwa i bezpieczna. Niepełnosprawna Tabita z radością pierze nasze rzeczy. Wiem, wiem…może wydać się to dziwne, dla Europejczyków na pewno, tutaj to inna historia. Nie mogłam się wykręcić. Tabita robi pranie, a jej radość i postawa to lekcja pokory…kolejna.
Oprócz naszego podwórka odwiedzamy inne. Te, gdzie mieszkają chorzy i starzy. To, gdzie mieszka młoda samotna matka z dwutygodniowym niemowlakiem. Inne, gdzie zrywamy świeże kokosy. Lub więzienne, gdzie przebywa osiemdziesięciu skazanych. Hammer, jako pastor ma wielkie serce do ludzi. Do zdrowych i chorych, do sierot i wdów, do więźniów i wolnych.
Każde podwórko to inna historia. Nasze podwórko to jak film. Jednego dnia zjawia się pani krawcowa, innego fryzjerka lub manikiurzystka. Raz w garze gotuje się olej kokosowy, raz palmowy. Raz obieramy kukurydzę, raz tajemnicze zielone liście. Raz gonimy kurczaki, raz je patroszymy. Najważniejsi są jednak ludzie. To oni nadają charakter temu miejscu. To oni nadają inny kąt widzenia i sprawiają, że chwieją się utarte schematy i ograniczenia w naszej głowie. Różnorodność wychowania, kultur, obyczajów zmieniają patrzenie. Zmieniają nas, zmieniają ich… Jesteśmy wdzięczni za każdą chwilę. Za bycie częścią tej licznej rodziny. Za dzieciaki i ich opiekunów. Za śmiech i długie dyskusje. Za wspólne gotowanie. Za pokój na dachu. Za gościnę i otwarte serca. Jad długo tu będziemy? Nie wiem. Być może dłużej niż nam się wydaje.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz