A co wy robicie całymi dniami w tej Afryce…,słyszę czasami. Nic, odpowiadam z lekkim uśmieszkiem na twarzy…
Dzieciaki obskakują nas, krzyczą, witają. Gromadka ludzi pochylona nad studnią. Nie, nie wszyscy pracują. Większość z nich to gapie, pełniący ważną funkcję ekspertów i znawców. Nie ma tu nic lepszego do roboty. Małe wioski nie dostarczają wielu atrakcji. Michał wypakowuje przywieziony cement, podczas gdy ja zapoznaję się z gapiami i robotnikami, upewniając się, że zapamiętają moje imię. Nie lubię okrzyków „Yovo. Yovo !” Znając moje imię już nikt nie nazwie mnie „Biała”. Chłopaki żartują coś pod nosem. Nie rozumiem, ale łatwo domyślam się o co chodzi. Michał to mój mąż, rzucam na ślepo, ale jestem prawie pewna, że trafiam w sedno. Aha…ok…ok. Atmosfera oczyszczona, nie ma zbędnych komentarzy. Od tej pory już z daleka będą krzyczeć: Sylwia! E foa? (tłum. Jak się masz?). Bez podtekstów, bez głupich uśmieszków, bez kolorowych określeń.
Patrzę w dół studni, na samym dole siedzi mężczyzna. Kopanie studni to powolny proces. Powolny, jeśli do pracy dochodzi butelka Sodabi, tutejszego palmowego spirytusu. Ohhh … panowie… za dużo sodabi i robota nie pójdzie, mówię z uśmiechem. Tak, za dużo nie dobrze… nie dobrze, odpowiadają. Każdy łyka kieliszeczek, kolejka dochodzi do mnie. O nieeeee, stanowczo odmawiam. Nie nalegają, nie zmarnuje się. Wyciągają kopiącego z głębokiego dołu. Dostaje swoją porcję palącego trunku. Dzieciaki noszą cegłówki. Kobiety nabierają wody z wyschniętej już prawie studni. Po każdym wyciągnięciu starej, dziurawej, plastikowej bańki po oleju silnikowym na sznurku, czekają aż napłynie odrobina świeżej wody. Mamka siedząca pod drzewem karmi malucha obnażając swą pierś. To nic rażącego, nic gorszącego. W Afryce to nie temat tabu. Odsłonięte piersi karmiących matek, półnagie wyznawczyni religii Voodoo, młode lub stare kobiety z różnych przyczyn rozebrane do połowy, to częsty widok na wioskach. Obserwuję kobietę, dzieciaki, Michała pomagającego robotnikom. Mieszają przywieziony cement, wylewają kolejny okrąg. Trzeba będzie poczekać do jutra, aż wyschnie. Kopać więcej się nie da. To tyle na dzisiaj.
Niedzielne popołudnie. Klinika zamknięta. Do domu Hammera przychodzi dziewczyna o kulach, Rose. Kilka miesięcy temu miała wypadek. Kości potrzaskane. W jedno udo włożyli jej pręt. Niespodziewanie otworzyła się dziś rana, więc jadę z pielęgniarką, Brittany, do kliniki. Nie ma nikogo innego. Chwytam więc za rękawiczki. Pomogę ci, mówię. Podaję waciki, nasączam je różnymi potrzebnymi płynami. Tnę bandaże, podtrzymuję, przycinam… Rana ma infekcję. Brittany wyciska ropę. Rose wytrzymuje do momentu, gdy Brittany dostaje się pod skórę. Specjalnym patyczkiem zakończonym wacikiem sięga głęboko pod zaszytą ranę. Widząc jak patyczek chowa się dziesięć centymetrów jeżdżąc pod skórą uginają mi się nogi i wielkie krople potu spływają mi po plecach i czole. Rose wybucha głośnym płaczem. Jeśli tego nie oczyści będzie jeszcze gorzej. Podaję cienkie paseczki bandaża nasączonego specjalnym płynem, które do jutra zostaną pod jej skórą. Rose wyje, ja biorę głęboki wdech. Udało się. Rose wytrzymała, ja nie zemdlałam. Dwa dni po tym krwawym doświadczeniu jedziemy na wioskę. Brittany jest chora. Jedziemy sami z Kwame, kolejnym pielęgniarzem. Tym razem to ja będę mu asystować. Na wiosce nie ma tak drastycznych doznań. Nie ma dlatego, że znam tamtejsze rany. Zdążyłam się przyzwyczaić i wiem, czego się spodziewać. Jeśli dojdzie coś nowego, świeżego i drastycznego to na pewno zleję się potem i znowu poczuję ten dziwny stan lekkości. Oprócz małego poparzonego chłopca nic więcej nie doszło do stałego kompletu naszych rannych pacjentów. Nie było krwawo. Nie było dramatu. Ufff…..
Piaskową drogą udaję się w kierunku szkoły. Pozdrawiam panią, od której codziennie kupujemy dwa kokosy. Mijam panią sprzedająco paliwo w butelkach i gromadkę jej rozkrzyczanych dzieci. Tych małych brzdąców nie mogę nauczyć mojego imienia. Niby rozumieją, ale od dwóch miesięcy i tak z uporem powtarzają „Yovo, yovo…!” (tłum. biała, biała). Wołam najgłośniejszego, chwytam jego małe brudne rączki i po raz enty cierpliwie mówię jak mam na imię . Na końcu dodaję po polsku: Jeśli nie zapamiętasz i tym razem, to wrócę i cię zjem. Aha !, kiwa zadowolony malec. Idę dalej i po chwili zatrzymuje się motor: Idziesz do szkoły?, pyta motocyklista. Podwiozę cię, słyszę. To jeden z robotników. Już z daleka widać mężczyzn skaczących po prowizorycznym stropie, nowobudowanej szkoły. Szukam Michała. Miał gdzieś tu być i skakać z kablami. Obchodzę szkołę, obserwuję kto tam po dachu się kręci. W końcu przeciskam się przez belki wewnątrz budynku. Jest. Znajduję go kującego dziury w ścianach. Chłopcy obok podają cegły na dach. Ktoś zbija deski. Inny wygina druty. Ooooo…Tu zwisają czyjeś nogi. A tu ktoś roznosi wodę w wiadrze. Praca wre. Czasu niewiele. Za tydzień budynek ma być skończony. Patrzę jak Michaś wchodzi po drabinie na dach. Ta drabina to tak na „słowo honoru”, myślę. Modlę się w duchu by nikomu nic się nie stało. Jakoś słabo mi to wygląda…
- Spadł majster z dachu, słyszę wieczorem.
- Jak to?, pytam.
- Mówił żebym nie stawał na środku desek.
- I co?.
- Ja usłuchałem, on niestety sam siebie nie. Będzie żył. Jest poobijany ale nic poważniejszego się nie stało.
Oddycham z ulgą, z jednej strony że majster żyje, a z drugiej, że Michał posłuchał dobrej rady.
„Już prawie trzynasta”, pospieszam Michała. Za chwilę zaczynają się nasze lekcje lokalnego języka Ewe. Przez sześć godzin w tygodniu próbujemy zgłębić początki tajników tego niezwykłego języka, tak bardzo innego, niż wszystkie inne znane mi do tej pory. Nie ważne, że nauczyciel i tak zawsze się spóźnia. To Afryka…tutaj czas płynie zupełnie inaczej. Ja, z płynącą europejską krwią w żyłach, mimo wszystko staram się być na czas. Nie spieszy mi się, mogę poczekać. Radość i ogrom zaskoczenia tubylców słyszących białego mówiącego w ich dialekcie, nawet odrobinkę, jest warta zachodu i poświęconych godzin. Jest warta, szczególnie w sytuacjach, gdy babcia chwyta cię za rękę i spaceruje z tobą wypytując o to jak się czujesz, czy dobrze spałeś, jak tam się ma twoja żona, twój mąż, jak dzieci, dom, itd…itd…
- Co robicie całymi dniami w tej Afryce?
- Nic szczególnego..., odpowiem z uśmiechem…
Dużo uporu, dużo radości. Tego życzę;-)
OdpowiedzUsuńDziękujemu pięknie :-) tego nigdy za wiele :-)
Usuń