Hej ! Hej ! Jesteście z Polski? Mówicie po Polsku?!, słyszymy radosne okrzyki. Nie widzę skąd dobiegają. Rozglądam się właśnie za policją, budką z okienkiem, znakiem stop i innymi najważniejszymi rzeczami, na ukochanych przez nas przejściach granicznych. Nagle patrzę i widzę. Jest samochód, jest i ona. Wyskakujemy i witamy się z tą pełną energii, radości i optymizmu kobietą.
Basia, Polka, od kilku lat mieszkanka Beninu.
Niedowierza, zadając kolejne pytania. Jak to? Samochodem? Jak długo? Skąd? Wariaci ! Już ją lubimy. Muszę jechać do Togo bo, koleżanka… samolot… nie mogę się spóźnić…, oznajmia w pośpiechu. Potok słów i myśli, których mój rozgrzany umysł nie przyswaja tak szybko. Ojej…I co teraz? Nie mogę was tak puścić, mówi. Przeurocza, myślę sobie. Od razu strzela nam foteczkę, samochodzikowi również. Już dawno nikt tak nie cieszy się na nasz widok. Zapisuje na kartce numer telefonu, a w zasadzie to trzy numery. My swojego jeszcze nie mamy. Oczywiście zjawia się pan sprzedawca kart. Wiemy jednak, że na przejściu cena wzrasta pięciokrotnie. Szczególnie dla białych, którzy nie znają Afryki. Z numerami telefonów i wskazówkami, gdzie najlepiej się zatrzymać żegnamy Basię. Odjeżdża, macham na pożegnanie i myślę sobie, czy oby na pewno była prawdziwa. Była i to jak najbardziej. Następnego wieczoru zjawia się koło naszego busa. Wpada na chwilkę, rano znowu wyjeżdża do Togo.
- Spotkajmy się na spokojnie, jak już będziesz trochę wolniejsza, mówimy.
- Koniecznie, koniecznie…. W międzyczasie mieszkamy na plaży, to znaczy w busie, ale tuż przy oceanie. Mogę boso biec z samochodu prosto w fale Atlantyku. Nie… kąpiel jest niemożliwa. Siła fal podcina nogi i zmiata mnie, jak zabawkę tuż przy starcie. Mocowanie z falami to zabawa przednia, jednak głębiej, niż do wysokości kolan może być bolesna. Fala uderza i trzaska w ofiarę, rozbryzgując się na wszystkie strony. Zostawia poturbowanego, walczącego z utrzymaniem równowagi i z kilogramem piachu w majtkach.
Budzi nas pukanie do drzwi. O nie…myślę. Jeśli ktoś chce tylko powiedzieć „dzień dobry”, to trochę nie w porę. Pan od kokosów. Stoimy między palmami, a on właśnie teraz potrzebuje kilku. No dobra. Jak musi, to się przesuniemy. Zaspani, przestawiamy auto. Po czym Pan wskakuje na palmę strąca kilka sztuk i oferuje sprzedaż. To budziłeś nas tylko po to by zerwać kokosy i nam je sprzedać?, niedowierzam. I to za podwójną cenę?. To się nazywa umiejętność handlu. No kupuję… przecież lubię kokosy, są zdrowe i pożywne. Poza tym dobrze żyć w zgodzie z sąsiadami. Zadowolony odchodzi, a my wracamy między jego palmy, które tak naprawdę wcale nie musiały być jego.
Robię jajecznicę i mam dobrą kawę, słyszymy w słuchawce. Dwa razy nam nie mów. Jajka jak jajka, ale kawa? Afrykański paradoks, których tutaj wiele. W krainie kawy, nie ma kawy. Basia w końcu skończyła z wyjazdami i jest na miejscu. Jedźcie tak długo aż zobaczycie palmy po obu stronach drogi i ocean, dalej kościół i wielki kolorowy dom, potem gotujące baby na ulicy. Wjedźcie między te baby i dojedziecie do mnie, instruuje nas uważnie. Trafiamy bez problemu. Wita nas uśmiechnięta znajoma, z przejścia granicznego. Mały uroczy domeczek, drzewa mango i pomarańczy. Dwa małe kocio-sierściuchy, Kryśka i Słoń. Pyszna kawa. Pyszne jedzenie. Pyszne towarzystwo. Wszystko pyszne. Śniadanie przeciąga się do kolacji. Kolejne śniadanie, kolejna kolacja i tak zostajemy. Na chwilę, oczywiście. Chwila zamienia się w miesiąc. Jakbyśmy znali się od lat. Jak rodzina lub grupa bliskich przyjaciół. Znajdujemy się tutaj nagle i funkcjonujemy, jakbyśmy byli tu od dawna. Oczywiście gotujemy. Polacy lubią dobrze zjeść. Basia i Michał nadają, w kulinarnej kwestii, na tych samych falach. W Afryce nigdy nie zdarza mi się spać do późna. O świcie zawsze budzi mnie słońce, odgłosy budzącego się życia, ptaków, ludzi, a w mieście- motorów i samochodów. Tutaj jak niedźwiedź zapadam w głęboki sen. Wstaje gdy słońce już wysoko na niebie. Każdego ranka zastaję uśmiechniętą Basię rwącą sałatę, krojącą pomidorki i inne pyszności. Michał pomaga lub popija kawę. Śniadanie prawie gotowe. Jak co dzień. To ja pozmywam, mówię. Jak co dzień.
Wąż !!!, krzyczy Michał. Długi, zielony, piękny. Chcę biec po aparat, bo wyjątkowo ładny. Ale widzę, że sytuacja jest daleka od zabawnych. Jadowity! Niebezpieczny! Przedostaje się przez ogrodzenie i włazi na krzaki przy furtce. Basia dzwoni do męża. Tak, niebezpieczny, zabijcie go!!!, słyszymy w słuchawce. Przechodzi sąsiad. Potwierdza. Jest bardzo niebezpieczny. Michał znika. Po kilku sekundach zjawia się komandos. Bluza z kapturem, długie ogrodniczki, gumiaki wędkarskie po same uda i maczeta w ręku. Pogromca jadowitych bestii gotowy do starcia. Bierze zamach jak na słonia. Trafia. Ale bestia rusza się dalej. Może jednak chybił. Widzimy jak chowa się w krzakach w najwyższym punkcie. Spalmy ten krzak, dawaj benzynę!, krzyczy Basia. To już przelewa szalę i pomimo ogromnego wysiłku z mojej strony, by nie ryknąć śmiechem, nie daję rady. Chcę wczuć się w sytuację, ale patrząc na mojego komandosa i zrozpaczoną Basię z pomysłami typu: Wyrżnij ten krzak, spal go!, nie mogę zachować powagi. O jejku o jejku!!!…jak on przelazł? O nieee…już nie będę tutaj bezpieczna”, mówi Basia. Ja ryczę ze śmiechu. Michał wyżyna krzak, piękny krzak, łuk nad wejściową furtką. Odetniemy mu drogę ucieczki!, krzyczy mąż komandos. Wyrzuca krzak na ulicę. Ze skupieniem i ostrożnością rozdziela maczetą gałęzie, by zadać ostateczny cios potworowi. Nie ma go! Ale numer… jest na drzewie mango. Spalmy drzewo!, odzywa się głos najbardziej zrozpaczonej. Tego już za dużo. W gęstwinie liści szukamy igły w stogu siana. Jest. Wije się po gałęziach. Dzielny komandos rusza na decydujące starcie. Teraz albo nigdy. Nigdy. Wąż zgrabnie pnie się po drzewie. No to pięknie! Mieszkamy z mordercą!, mówi wystraszona Basia. Nic nam nie będzie, uspokajam. Taki tam wąż…po co miałby nas zabijać. Sytuacja się luzuje. Mijają dni. Nikt nie umiera. Wąż nie atakuje. Pewnie już dawno się wyniósł. Okazuje się, że tak naprawdę wcale nie musiał należeć do gatunku śmiertelnych zabójców. Poza tym są koty, a one skutecznie odstraszają tego typu bestie. Dobrze, że nie wyrżnęliśmy mangowca. Tej decyzji moglibyśmy albo długo żałować, albo po latach śmiać się do rozpuku. Szkoda tylko krzaka, tworzącego piękny łuk nad wejściem. Czego się jednak nie robi w chwili śmiertelnego zagrożenia.
Zróbmy kraniki, mówi Basia. Jasne, odpowiada zadowolony Michał. Uwielbia wszelkiego rodzaju robótki ręczne. Składając w całość różne afrykańskie pomysły, dodając trochę od siebie, licząc, kalkulując, jedziemy do sklepu. Wiemy co chcemy, z dostępnością w odpowiedniej cenie gorzej. W Togo będzie taniej. Mając wszelkie instrukcje i zdjęcia, Basia kupuje niezbędniki za granicą. Wystarczy kranik, plastikowa przejściówka od zbiornika, kolejna mosiężna przejściówka, trochę taśmy i dwudziestopięciolitrowy baniak po oleju roślinnym. Do tego trochę czasu, nóż, lutownica, gruby pisak do celów artystycznych, trójka zapaleńców i kraniki gotowe.
Dzieciaki w szkołach jedzą posiłki ręką. Myją ją lub nie. Używają do tego miski i kubeczka, którym starsze lub dyżurni polewają im rękę. Na trzysta dzieci, trzy miski z wodą. Sama nie wiem, czy po tym zabiegu, ręce na pewno będą czystsze Zaszczepienie w dzieciach podstaw higieny, nauczenie mycia rąk z użyciem mydła pod bieżącą wodą może zapobiec wielu chorobom. Czy się to przyjmie? Nie wiem. Zależy wiele od nauczycieli. Basia oczywiście może jeździć i doglądać. Można mówić i uczyć. Niektóre przyzwyczajenia, ciężko jednak wykorzenić. W domu często nikt o to nie dba, w szkole wszystkich się nie upilnuje. Ale warto próbować, mimo wszystko. Do rączki baniaka przywiązujemy mydło. Pierwszy dzień idzie dobrze. Starsze trochę wariują. Każdemu spieszy się na posiłek. Dla niektórych to pierwszy tego dnia. Kto by tam myślał o myciu rąk, czekaniu na swoją kolej. Pełny brzuch jest ważniejszy. I wcale im się nie dziwię.
Ściągam klapki, podwijam kieckę, Michał zadziera nogawki i przeprawiamy się do łodzi. Drugi brzeg rzeki jest w zasięgu ręki. Rzeka Mono, zielona granica dzieląca Togo z Beninem. Każdego dnia mieszkańcy obu krajów przeprawiają się w tę i z powrotem. Niektórzy do rodzin, niektórzy z produktami na handel. My w odświętnych ubrankach, uszytych z lokalnych materiałów i wzorów, płyniemy na imprezę. Nie mogliśmy jechać drogą, bez wiz przekraczanie granic jest niemożliwe. Tutaj to inna historia. Michał, nie do końca przekonany o słuszności naszego występku, wsiada jednak do łodzi. W tę stronę towarzyszy nam mąż Basi - Kangni, z powrotem popłyniemy sami. Po stronie Togijskiej jest jeden mundurowy z bronią na ramieniu. Urok Kangniego załatwia sprawę. Możemy dziś hasać, jako nielegalni imigranci, po togijskiej wiosce. Na miejscu poznajemy rodzinę Kangniego i Basi. Większość ma kreacje z identycznego materiału. To częsty widok na rodzinnych fetach. Powoli przynoszone są krzesła, potem nadchodzą stoły. Wszystko dzieje się przed szkołą, obok boiska, pod drzewami. Na początek obowiązkowa woda dla każdego. Potem kieliszeczek lokalnego bimbru z palmy. Wjeżdżają gary z potrawami. Mięsa, ryby, sosy, papki z mąki kukurydzianej, najlepsze jakie do tej pory jadłam. Jest gwarno i gadatliwie. Afrykanie to najbardziej roześmiani ludzie, jakich do tej pory widziałam. Czuję się jak na polskiej rodzinnej imprezie. Tak naprawdę, to nie różnimy się od siebie, aż tak bardzo. Gdyby nie kolor skóry i język…Ale czy to tak wiele? Ta impreza kończy się po kilku godzinach, słońce ciągle grzeje swymi promieniami. Nikt nie zatacza się od nadmiaru różnorodności trunków. Powtarzamy akcję z nielegalnym przekraczaniem granicy. Wskakujemy do łódki, pan mundurowy, pilnujący zielonej, rzecznej granicy nawet nie sprawdza dokumentów. Po chwili jesteśmy z powrotem na benińskiej ziemi. Przez pola cebuli, ostrych papryczek, orzeszków ziemnych i, nadmiernie nawożonych, rosnących na suchej ziemi, pomidorów, docieramy do domu, do tarasu z drzewem mango, do małych kociaków i naszych przyjaciół.
Siedzimy w busie przed hotelem Bel Azur. Lubimy domek Basi, jednak hotel, oferuje nam darmowy Internet satelitarny. W Afryce to kosztowny luksus, szczególnie gdy od tygodnia pracujemy nad uaktualnieniem naszej strony. Pewnego dnia Internet nie działa. Panie z recepcji informują, że specjalista od napraw jedzie. Dwa dni już jedzie i dojechać nie może. Jaki znowu specjalista? Michaś chwyta narzędzia, pędzi na dach. Rozkręca, przykręca, stuka w antenę. Cudowne dotknięcie magicznej ręki, pół godziny i działa. Obsługa hotelowa zachwycona. Panie z recepcji odetchnęły z ulgą, bez Facebooka, to przecież nuda. Praca nad stroną ukończona pozytywnie, a wieczorem hotelowy odkryty basen. Czyściutki, zadbany i zupełnie pusty. Pomimo wielu hotelowych gości, nikt z niego nie korzysta. Wyskoczyć z ciuszków księżniczki? Bo tylko tak można nazwać przepiękne stroje Afrykanek. Zamoczyć usztywnioną fryzurę…? Zrzucić garnitur i zdjąć pozłacany zegarek? Nieeee… Pluskanie w orzeźwiającej wodzie, to nie rozrywka dla eleganckich gości. Na takie ekscesy tylko my możemy sobie pozwolić.
Minął miesiąc, Basia chwilowo poleciała do Polski, my nadal cieszymy się jej małym, wiejskim domkiem wśród drzew, śpiewu ptaków i dwóch pociesznych kociaków. Chwilowe osłabienie malarią zatrzymuje nas na dłużej, niż sądziliśmy. Ale nie narzekamy, uwielbiamy jej taras i wiejski tryb życia. Niesamowite jakich ludzi można poznać w najmniej oczekiwanym momencie. Jak silnie splatają się losy osób, które w Polsce mogłyby nigdy się nie spotkać, lub najzwyczajniej w świecie, minąć niezauważone. Elegancka pani w garsonce i Michaś w dredach, mogliby, na pierwszy rzut oka, mieć niewiele wspólnego. Bo czyż pozory nie mylą? Tutaj stają się rodziną. Ostrzegano nas przed Beninem. Mówiono, że źli ludzie tu mieszkają, że niebezpiecznie, że trzeba uważać. Ale czy nie słyszeliśmy tego wcześniej, przed każdym nowym krajem? Z lekką niepewnością wkraczaliśmy na Benińską ziemię. Przywitała nas w sposób, jakiego się nie spodziewaliśmy. Jesteśmy za to niezmiernie wdzięczni i z ekscytacją czekamy co będzie dalej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz