Piaskowa droga wzdłuż plaży. Ocean z jednej strony, mała zatoka z drugiej. Żółty piach, błękit wody, palmy. Rybacy ciągną sieci. Za kilka godzin rozpocznie się targ rybny na plaży. Mijamy małą rybacką wioskę. Samochód staje. Szkoły jeszcze nie widzę, ale podbiegają chłopcy w szkolnych mundurkach. To znak, że dojechaliśmy na miejsce.
Uczniowie pomagają wypakować kartony i torby ze świątecznymi smakołykami. To nad ich przygotowaniem spędzamy ostatni wieczór, przy świetle małej lampki i dźwiękach nieznośnej muzyki z pobliskiego baru. Obieramy jaja, rozgniatamy, doprawiamy majonezem i sardynkami. O świcie przyjeżdża motorem „mobilna piekarnia”. Kilka koszy pachnących bagietek ląduje na tarasie u Basi. Przy świetle wschodzącego słońca smarujemy je pyszną pastą i pakujemy gotowe kanapki.
Docieramy do pierwszej klasy. Dzieci wstają, głośno i równiutko recytują wyuczone powitanie. Są ciche i spokojne. Musztra nauczycieli sprawia, że żadne nawet nie śmie się odezwać lub ruszyć bez pytania. Rozluźniają się nieco, podczas krótkiej i zabawnej scenki na temat wyrzucania śmieci. Afryka tonie w plastiku, papierach i wszelkiego rodzaju odpadach. Basia, założycielka fundacji, organizującej świąteczny poczęstunek, pragnie choć trochę zmienić świadomość najmniejszych, na temat ochrony, otaczającego ich, środowiska.
Dla nas coś tak powszechnego jak kanapka z jajkiem, tutaj dla maluchów jest rarytasem i czymś niecodziennym. Dodatkowy smak sardynek i majonezu to święto. Nikt nie zaczyna jeść. Co niektórzy w ukryciu skubną kawałek. Może nie wypada? Może nauczyciel nie wyraził jeszcze zgody. Basia składa świąteczne życzenia, nasz znajomy, Claude, tłumaczy wszystko na lokalny język. Dorośli wychodzą, ja zostaję z uczniami. Pod nieobecność nauczycieli, dzieciaki ponownie stają się dziećmi. Zaczynają ganiać i psocić. Zadowolone zajadają kanapki. Pozują do zdjęć i śmieją się, patrząc na swoje fotografie.
Kolejna szkoła, podobna sytuacja. Zastanawiam się dlaczego w Afryce, paradoksalnie, pomoc innym przychodzi mi czasami trudniej, niż w Polsce. Z jednej strony wiem, że te dzieciaki często są głodne. Wiem, że większość z nich pochodzi z ubogich rodzin. Wiem, że wielu nie stać na posiłek w szkole. Więc skąd kłębiące się sprzeczne myśli w głowie? Może dlatego, że z każdym gestem dobroci potwierdzam w dzieciach mylne przekonanie, że biały zawsze ma pieniądze, że biały rozdaje prezenty, że biały da ci kawałek lepszego świata, że biały to chodzący podarunek. Jedno jest jednak pewne. Ja mam wybór. W każdej chwili mogę opuścić Afrykę. Znaleźć zatrudnienie. Mam mnóstwo opcji. Oni jej nie mają. Każdego dnia słyszę nawoływania …o prezent…o pieniądze…o cokolwiek…po prostu daj coś…obojętnie co… Z każdym dniem coraz bardziej się do tego przyzwyczajam. Coraz łagodniej reaguje na okrzyki, które kiedyś potrafiły mnie zranić. Z większą cierpliwością i zrozumieniem patrzę na dzieciaki, wyciągające rączkę po cukierka. Jestem przeciwnikiem rozdawania wszystkiego i wszystkim, oraz bezmyślnej pomocy, która nie dociera tam gdzie powinna. Nie znoszę okrzyków : „Biały…prezent…pieniądze…”. Jeśli jednak nigdy nikomu nie pomogę, nie nakarmię, nie wyciągnę pomocnej dłoni, czy uniknę okrzyków „Biały…daj mi coś”? Z pewnością nie. Czy uratuję Afrykę? Też nie… Czy usłyszę dziękuję? Nie… To po co to wszystko? Niczym kropla w oceanie lub ziarnko w worku bez dna. Bo pomimo wszystko warto. Bo ktoś powinien… bo dzieciaki…bo bieda…bo niesprawiedliwość…bo po prostu mogę i chcę. Czy to cokolwiek zmieni? Nie wiem…
Do zaprzyjaźnionej szkoły przyjeżdża miła Japonka- wolontariuszka. Prowadzi z dziećmi zajęcia z plastyki. Brakuje nauczycieli. Starsi uczniowie pracują z uwagą, młodsi wiercą się bezczynnie. By zająć maluchy rysujemy z nimi kredą proste obrazki na ich małych, wytartych już ze starości, drewnianych tabliczkach. Po chwili, na komendę jedynej pracującej dzisiaj nauczycielki, maluchy biegną sprzątać teren szkoły. Jeden z nich zostaje. Udaje mu się czmychnąć przed czujnym okiem Matyldy. Bawi się z Michałem. Wychodzą razem z klasy. Myją ręce używając, skonstruowanych przez nas, mobilnych kraników. Siadamy na schodkach. Malec kręci się w tą i z powrotem. Po chwili siada obok Michała i kładzie swoją małą główkę na jego ramieniu. Rączkami obejmuje jego rękę. Michał pochyla w bok swoją głowę, by dotknąć nią przytulonego malucha. Pozostają tak w bezruchu, bezsłownym geście miłości i akceptacji.
Czy pomimo wszystko warto pomagać…?
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz