czwartek, 28 lutego 2019

Małe wielkie rzeczy

"Nigdy nie widziałam oceanu"- przyznaje jedna z najstarzych dziewcząt z naszej wioski.
"Ja też nie"- dodaje druga.
Z okazji ukończenia szkoły średniej mężczyźni zabierają absolwentki na uroczystą kolację. Michał, Jon, Garret i Jean wśród wielu rozmów tamtego wieczoru wychwytują to małe wyznanie. Nieśmiałe marzenie dwóch dziewcząt sprawia że po kilku miesiącach stopy tych małych, dużych i najstarszych dzieci z naszej wioski lądują w słonej wodzie Oceanu Indyjskiego. Najmłodsze z naszej afrykanskiej rodziny ma zaledwie kilka miesięcy, najstarsze są mamy mieszkające z dziećmi. Żadne z nich nigdy nie widziało plaży, nigdy nie grzęzło w piasku, nie uciekało przed falami, nie szukało muszelek, kamyków lub innych oceanicznych skarbów.
Jedziemy na plażę – oznajmiamy tydzień przed wyjazdem. - Całe MCV (Michaels Childrens Village) jedzie na wakacje. Pierwsze w ich życiu.
Małe dzieci otwierają buzie z zachwytu gdy Tanya, misjonarka z RPA, pokazuje im ocean na wyświetlaczu swojej komórki.
Jon i Elina, misjonarze z Finlandii i Norwegii dopinają ostatnie szczegóły. To oni włożyli najwięcej pracy by spełnić marzenie dziewcząt. Garret, misjonarz ze Stanów do ostatniej chwili zbiera fundusze. Tanya układa menu i rozdziela kuchenne obowiązki pomiędzy misjonarzy, by nie tylko dzieci ale i mamy miały swoje pierwsze w życiu wakacje na plaży.
Michał sprawdza przyczepy na bagaże. Ja zaopatruję wszystkich w zakupy spożywcze. Jest już bardzo późno, wpada do nas kolejno kilkoro ludzi. Ktoś na herbatę, ktoś coś potrzebuje, ktoś na kawałek kurczaka. Pakuję ostatnie drobiazgi. Jesteśmy tu jak rodzina, nasi misjonarscy goście nie potrzebują by ich zabawiać. Pobudka 3:30, o czwartej zaczynamy pakować samochody. Mamy do przewiezienia około 35 osób. Planowany wyjazd o godzinie 4:30 nie wychodzi. Przed 6 rano jesteśmy zaledwie 30 km od naszej wioski, gdzie łapiemy gumę w jednej z przyczepek. Zamiast się smucić, tańczymy z Comellą, misjonarką ze Stanów i Nel, moją najlepszą córką na stacji benzynowej przy cichych dźwiękach muzyki. Jedziemy na plażę ! I to jest najważniejsze.
Nigdy nie zapomnę pierwszej chwili zanużenia stóp w wielkiej wodzie. Zachwyt i radość na wszystkich twarzach to bezcenne doświadczenie.
Pozwala mi to jeszcze bardziej doceniać przygody i podróże, których
mogłam doświadczyć w swoim życiu. Jeszcze bardziej pragnę celebrować każdą chwilę i cieszyć się nią jakby to była ostatnia lub pierwsza rzecz w moim kruchym życiu. Plaża... Wydawałoby się zwykłe miejsce, a jednak dla wielu okazało się tak niezwykłe.

Nasze mamki dwie godziny leżą na brzegu ochlapywane falami oceanu. Dzieciaki szaleją, piszczą, uciekają przed rwącym prądem. Nikt nie siedzi bezczynnie, wszyscy łapią całymi garściami te radosne, wakacyjne chwile. Nie należę do osób które zawsze i wszędzie kochają tłum. Moja introwertyczna strona zaczęła domagać się chwili samotności. Nelka śpi spokojnie, reszta dzieciaków jest pod opieką kilku misjonarzy. Wymknę się, myślę. Tak rzadko mam chwilę samotności. Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam sama na spacerze. Tak bardzo uwielbiam chodzić brzegiem oceanu. Idę...Po kilku krokach słyszę cichy głos gdzieś z tyłu mojej głowy:
-"Wracaj i weź z sobą dzieciaki"
- Naprawdę? - myślę sobie
Idę jeszcze kilka kroków próbując przekonać samą siębię, że ten głos to nic ważnego."Przeciez wszyscy świetnie się bawią, po co psuć im te chwile", dyskutuję sama z sobą.
- "Wracaj i weź ze sobą dzieciaki" – słyszę ponownie
Aaaaaaaaa....eeeeeeeee..... jęczę.
Wiele świeżo upieczonych mam pewnie zgodzi się ze mną, że samotny spacer, cisza, spokój to luksus i odległe marzenie. Chyba, że należę do wyjątków i powinnam zwalczyć tą samolubną, egoistyczną potrzebę.
- No dobra... - mruczę pod nosem. Wracam...
-Kto chce zbierać ze mną muszelki nad brzegiem oceanu?! - krzyczę, próbując przedrzeć się przez ścianę szumu fal i radosnych okrzyków dzieci.
- Ja...ja...ja... - przybiegają do mnie, po czym ruszamy razem w poszukiwaniu skarbów.

-"Jaki był wasz najpiękniejszy moment na wakacjach" – pytam naszych nastolatek podczas
cotygodniowych spotkań.
-"Zbieranie muszelek" – słyszę w odpowiedzi
Nie było to wyznanie, którego spodziewałabym się na pierwszym miejscu. Czuję jak rośnie mi serce. Przecież to takie nic. To tylko krótki spacer brzegiem oceanu i kilka garści często popękanych muszelek. A jednak... A gdybym nie posłuchała cichego głosu i nie wróciła po dzieciaki? Co wtedy? Pewnie nic...z pewnością ktoś inny poszedłby z nimi brzegiem i napychał kieszenie wyłowionymi skarbami, a mnie ominęłaby chwila dzielenia radości z innymi. Ciekawe jak często lekceważymy te małe rzeczy na korzyść naszej wygody... takie nieznaczące... nie mające wpływu. Chcemy robić wielkie rzeczy, zmieniające otaczającą nas rzeczywistość. Chcemy ratować biednych, walczyć o należące się nam prawa. No bo co za znaczenie ma spacer brzegiem oceanu? A może właśnie ma? Może zanim zaczniemy zbawiać świat musimy zatrzymać się dla jednostki? Sprawić uśmiech na twarzy dziecka. Spełnić malutkie marzenie, zrobić te małe wielkie rzeczy których nikt nie widzi, a które w pędzie życia mają największe znaczenie. Takie małe nic a takie wielkie jednocześnie... Obym nigdy nie lekceważyła tego cichego głosu, który z tyłu mojej głowy podpowiada rzeczy dalekie od mojej egoistycznej natury. To one, małe akty uprzejmości zmieniają rzeczywistość...

Ściskamy was kochani i mam nadzieję do usłyszenia wkrótce...























Brak komentarzy:

Prześlij komentarz