niedziela, 28 grudnia 2014

Próba wjazdu do Ghany, Wybrzeże po raz drugi - Sobo

Mrówki pokochały nas tak bardzo, że po kilku tygodniach pobytu na pięknej lagunie, zapragnęły nielegalnie wkroczyć na nasze terytorium i zamieszkać z nami do końca świata. Walka z armią małych najeźdźców przegrana. Czas ruszyć dalej. Kierunek Ghana. Oprócz toczonej wojny z upartymi insektami, bodźcem do wyjazdu była chęć zobaczenia Matica i Eliz , autostopowych podróżników poznanych na pustyni. To z nimi, na piaskowych terenach pięknej Sahary, mieliśmy przyjemność spędzić kilka dni. Ghana miała być naszą bazą spotkań. Dotrzemy tam do końca roku, padło przy pożegnaniu w małej pustynnej miejscowości. W drodze na granicę zatrzymujemy się na terenach produkcji kauczuku. Przy wjeździe na plantacje wisi tabliczka ostrzegająca przed niebezpieczeństwem utraty życia. Tabliczki początkowo nie zauważamy, wjeżdżamy na pole obok, tuż przy kauczukowym raju. Jak to mamy już w zwyczaju i tym razem pytamy tubylców o możliwość noclegu. - Nie ma problemu by spędzić tutaj noc?, krzyczymy do pana z motyką. - Nie ma! , odpowiada z oddali rolnik. Po pół godziny zjawiają się młodzi chłopcy, pokaźna grupa. Pokazują przerażeni, że nie możemy zostać, gestykulują że karabiny, że zginiemy, że musimy jechać do wioski. Ale droga zalana, dukam kilkoma wyrazami po francusku. Podjeżdża motor, kierowca mówi do nich tylko jedno słowo i następuje zwrot akcji, od krzykliwej gromadki słyszymy teraz: Witajcie!. Uśmiech na twarzach, pełen spokój, odchodzą machając życzliwie. Kto to był?, myślimy. Boss kauczukowego dobrobytu? Nieeeee….Może ochrona? Nieważne… Noc spędzamy bezpiecznie. Każde przekraczanie granicy to ścisk w żołądku. Nigdy nie wiemy czego się spodziewać. Same wizy to nie problem. Samochód to zabawa po pachy. Dokumenty, odprawy str. 37 celne, psy szukające narkotyków, panowie grzebiący w szafkach. Tym razem będzie dobrze. Ghana to przyjazny kraj, taki rozwinięty, myślę sobie. Przygraniczne miasteczko ma tak wielkie dziury, że obawiam się czy problemem nie będzie raczej urwane zawieszenie. Wyjazd przebiega bezproblemowo, pieczątka wyjazdu wbita. Dojeżdżamy do Ghany. Na pierwszy strzał dwie panie mundurowe. Jedna zajada kurę, mówiąc coś do miski ryżu, chyba do nas. Druga bierze dokumenty: Przecież ja nic nie rozumiem !, krzyczy zza biurka. Dajemy jej ubezpieczenie zakupione w Afryce. To jej nie przekonuje. Oprócz tego jakiś nie mundurowy pan, od momentu gdy nas ujrzał, wykrzykuje: Carnet depassage! carnet depassage..!!!!... Zamknij się!, mówię w duchu. Jest to ostatni dokument o jakim chciałabym usłyszeć. Nie mamy go. Bardzo drogi papier, o którym dowiedzieliśmy się w Portugali. Nawet jakbyśmy wiedzieli o nim w Polsce, oprócz stresu, nie wiele by to zmieniło. Koszt około 20 tysięcy złotych. Jeśli nie wrócimy w przeciągu roku, pieniądze przepadną. Wiadomo że nie wrócimy. Papieru więc nie mamy. Idziemy z policjantem do innego okienka, tutaj małe zamieszanie, tylko w naszych oczach, wiemy że afrykańskie granice mimo wydającego nam się chaosu, mają swoje procedury i logikę , której nie zawsze musimy pojmować. Ktoś bierze nasze paszporty, biegnie by załatwić wizę, wielka pani przykłada temperaturowy pistolet do naszych głów. 36,7, zdrowi, Eboli brak. Ktoś wciska jakieś papiery do wypełnienia. Coś o Eboli. Idziemy dalej, kolejna pani. Słyszymy : Nie ma Carnet nie ma wjazdu, do widzenia. Idziemy dalej. Młody oficer za wszelką cenę próbuje nam pomóc prowadząc do różnych okienek, z nadzieją, że jednak coś da się zrobić. Kolejna odmowa i kolejna... Bez wyjaśnień dwóch służbowych pakuje mnie do auta. Tym razem nie naszego. Michał się buntuje. Zabierają mu żonę. Spokojnie, wsiądź do busa i podążaj za nami, mówią. Zawożą nas z powrotem do Wybrzeża Kości Słoniowej. No i co teraz mamy niby zrobić?, zadaje niewypowiedziane pytanie. Zanim kończę je w swojej głowie, słyszę od żandarma: -Jedźcie do Abidżanu. Załatwcie wizy w ambasadzie. Dopiero wtedy zajmiemy się papierami na samochód. - Ale jak?, pytam. Mówili że nie da rady… -Afryka...Afryka…Da rade. Abidżan. Wielki moloch. Większy niż Warszawa. Niekończące się korki. Unoszący smog spalin. Pot leci. Jazda po nim to istne szaleństwo. Z czterech pasów robi się pięć. Co drugie auto obdrapane z boku. Taksówkarz z dyndającym zderzakiem jedzie bez bocznych lusterek. Czasami wypadek. Stłuczka czterech samochodów, zakleszczenie tira z osobówką, jest zabawa. Nie wiem kto bardziej zestresowany, ja czy Michał za kółkiem. Wszędzie słychać cmokanie, to rodzaj zawołania, zwrócenia uwagi. Tutaj się nie gwiżdże , tu się cmoka. Robią to bardzo głośno. Próbowałam, ale takiej skali nie osiągam. W korku można kupić wszystko. Czapkę Mikołaja, idą święta... Kieliszki do wina, obrusy, lampki na choinkę, zabawkę supermena, scrabble... Korkowi sprzedawcy zwinnie przemykają między autami. By zaprezentować walory swojego produktu, potrafią biec obok potencjalnie zainteresowanego, przygrywając mu na fujarce,. Tutaj to normalne, ale mi jest bardzo przykro, jeszcze nie przywykłam… Chciałabym kupić coś od każdego, nie mogę, nie mam miejsca, nie potrzebuję choinki. Mam nadzieję, że bogaci mieszkańcy potrzebują. Przejeżdżając przez przedmieścia str. 38 widać poranne kąpiele dzieci. Małe golaski i kilka wiaderek. Starsze pomagają umyć młodsze. Dzieje się to na ulicy, przed ich domem. Każdego dnia dziękuję Bogu za prysznic w naszym busie. Mijamy kobiety robiące pranie lub siedzące w salonach piękności. Niezależnie od tego czy jest to salon za milion dolarów, czy stołek pod mizernym zadaszeniem w biednych przedmieściach afrykańskiego molocha, kobiety na całym świecie pragną być piękne. Niczym się nie różnimy. Może tym, że w Europie robimy modne strzyżenia, balejaże czy pasemka, tutaj warkoczyki, plecionki i cuda na głowie. Brak tylko klimatyzacji i zamiast spokojnej muzyczki w tle, słychać odgłosy trąbiącego miasta, cmokających sprzedawców i gromadki dzieci dookoła. Bez znaczenia gdzie… zawsze to chwila relaksu. W ambasadzie wita nas pani recepcjonistka. Nie jest nadzwyczaj przyjazna. Powiedziała co trzeba, dała formularze. W porządku, nie musimy być najlepszymi kumpelkami. Martwi nas kilka rzeczy. Nie mamy zaproszenia od mieszkańca Ghany, nie mamy międzynarodowego prawa jazdy, ani międzynarodowego dowodu rejestracyjnego. Ale spokojnie, myślimy sobie. Wszystko wytłumaczymy osobie decyzyjnej. Powiemy, że kamper, że nie potrzeba hoteli, że podróżujemy, że wiele krajów…Manewr ten zadziałał w ambasadzie Wybrzeża Kości Słoniowej, zadziała więc i tutaj. Nie zadziałał. Do spotkania nigdy nie doszło. Odmowa wizy turystycznej. Możecie dostać tylko tranzyt, 48 godzin, mówi z posągową miną pani recepcjonistka. 48 godzin to szaleństwo. Nie możemy jej przyjąć. Jeśli wydarzy się cokolwiek, mała awaria, blokada drogi, powódź lub długie policyjne kontrole, nie zdążymy, jesteśmy ugotowani. I co? Znowu nas przetransportują, tym razem z misiem w paszporcie? Rozpoczęła się dwudniowa wycieczka po różnych biurach, które teoretycznie, wymagane papiery mogą załatwić. Zdobycie zaproszenia zostawiliśmy na później. Jednym z biur, do których nas pokierowano jest ministerstwo transportu. Zaprowadzono nas na pięterko. Muzyka głośno gra, siadamy przy biurku. Głośniczki mam przy samym uchu, więc ciężko dosłyszeć co do mnie mówią. Na ścianie plakat Jana Pawła II, na stole otwarta biblia na Psalmach. Jedna pani wygląda jakby miała perukę …a może świeżo wyszła od fryzjera? Nie mogę się napatrzeć. Coś mi nie gra z jej twarzą. Zastanawiam się czy to w ogóle jest kobieta?... Nie mogę się skupić, czuję się jak w filmie. Do rzeczy… słyszymy, że wyrobienie papierów jest możliwe. Odbiór w dniu dzisiejszym. Płacimy, zostawiamy kopie dokumentów i jakby kamień spadł nam z serca…Telefon po godzinie. Wracamy do biura. Nie jest to jednak możliwe. Zwrot gotówki. Przykro nam, mówi pani o dziwnych włosach. Nam jeszcze bardziej. Wskakujemy do taksówki bez lusterka i jedziemy do polskiej ambasady. Okazuje się, że kierowca nie zna trasy. Pyta przechodniów o kierunek, każdy daje inne wskazówki. Z pomocą naszego gpsa Michał pomaga odnaleźć odpowiednią dzielnicę. Szukamy ulicy 53. Mijamy 77, 108,88…Kierowca nie ma pojęcia, która jest ta właściwa. Po długich poszukiwaniach wiemy, że już za późno, nie zdążymy, na pewno jest zamknięte. Kierujemy go pod ambasadę Ghany, gdzie stoi nasz samochód. Przy pożegnaniu zamiast umówionych 2500 dajemy mu 3000 za to, że podwiózł nas kawałek dalej. On chce 4000. str. 39 - Przecież nie zawiozłeś nas tam gdzie chcieliśmy, nie zdążyliśmy nic załatwić, uprzejmie tłumaczymy kierowcy. - No ale zawiozłem was do wskazanej dzielnicy, odpowiada taksówkarz. - Ale nie pod wskazany adres, protestujemy - Przecież nie mogę znać wszystkich ulic, tłumaczy się - Więc dlatego przed kursem pytaliśmy się czy znasz … Wymiana trwa jeszcze trochę. Nie mogę uwierzyć jak inny od naszego jest tok rozumowania, pracy, wykonywania zleceń. To był ciężki dzień. Nie chce mi się kłócić, dajemy mu 4000. Dzwonimy do naszych rodzicielek…Mamy są zawsze przekochane. Prosimy, by sprawdziły czy uda się załatwić międzynarodowe prawo jazdy i dowód rejestracyjny bez osoby zainteresowanej. Uda się. Huraaaaa!!!! Dowodów rejestracyjnych nie robią, ale tłumaczenie na francuski i angielski może pomóc na granicy. Fotki strzelamy w busie. Siostra Michała zaangażowana do przeróbki i przygotowania ich pod dany wymiar. Brat służy za kuriera, drukarza, poszukiwacza tłumaczy, kierownika zamieszania. Obie mamy udają się do urzędów. Po kilku dniach gotowe dokumenty zabiera znana kurierska firma. Nie mając swojego adresu, umawiamy się na telefon i na osobisty odbiór w punkcie firmy. Po kilku dniach papiery są w Afryce. Tak szybko i łatwo, aż ciężko uwierzyć. Po wielkomiastowej przygodzie powracamy na lagunę. Święta Bożego Narodzenia spędzamy przy ognisku, siedząc przy rozkładanym stoliczku nad brzegiem wody, pod palmami, wśród spadających kokosów, zajadając się avocado z przypiekanym chlebem, zagryzając orzeszkami, popcornem, popijając afrykańskim tanim winem z wioski obok. Po zmroku wychodzimy na ulicę, by złapać stopa. Po minucie siedzimy już na ciągniku i udajemy się do miasteczka. Tam życie w pełni. Kobiety gotują jak zawsze, niektóre serwują ryby, inne kanapki, ryż. W barach mieszkańcy popijają piwko, muzyka rozbrzmiewa. Młodzi się wałęsają. Siadamy na murku. Podczas rozmowy Michała z mamą, bawię się z maluchem, który raczkuje po betonie, pilnuje go starszy brat i siostra. Jedyną zabawką jest brudny, sflaczały, różowy balon. Mikołaja chyba nie było. Jest Wigilia, nikt nie powinien być tu głodny. Ryb jest dużo. Każdy mężczyzna to rybak. Tylko nam nie udało się dzisiaj nic złowić, dlatego ten popcorn i orzeszki. Nam to jednak nie przeszkadza. Następnego ranka czeka nas niespodzianka. Ktoś puka do drzwi, Michał na wpół śpiący, wychyla się z busa, zerka kogo przygnało w ten świąteczny poranek. Uśmiechnięta buzia Sobo, miejscowego rybaka z siatką świeżej Tilapii. Byłem tu wczoraj, przyniosłem wam ryby, mówi nasz nowy znajomy. Nikogo nie zastałem, dodaje. Od tego dnia zostajemy przyjaciółmi. Na pytanie dlaczego przyniósł nam ryby, odpowiada: Przecież dobrze się dzielić tym co Bóg daje. Afryka…coraz bardziej mnie zaskakuje…





W drodze do Abidżanu

Abidżan, przedmieście

Poranna toaleta
Fabryka




Ho ho ho...



Salon piękności


Z powrotem na lagunie

Świąteczne sprzątanie



Wasze zdrowie kochani. Spełnienia marzeń w nowym roku!

wtorek, 9 grudnia 2014

Wybrzeże Kości Słoniowej - Kokosowy raj

Wybrzeże Kości Słoniowej… Nie ma słoni, ani ich kości. Jest za to dużo słońca, pięknej zieleni, mnóstwo ptaków, kolorowych jaszczurek i małych kąsających żyjątek. Do Jamusukro, konstytucyjnej stolicy kraju, jest jedna droga z dziurami wielkości samochodu osobowego. Pobocza pomagają, by nie urwać koła. Można zapuścić się w głąb kraju, z dala od główny tras, jak to my nie omieszkaliśmy uczynić, próbując dostać się do parku z nadzieją ujrzenia wymarzonego słonia, żyrafy, lwa, tygrysa, hipopotama,…listę zwierzęcych marzeń mam długą. Po dniu jazdy, po piaskowej, wyboistej, pełnej kurzu, drodze, ze średnią prędkością poruszania się, piętnastu kilometrów na godzinę, dowiadujemy się, że dalej nie pojedziemy. Droga nieprzejezdna. Zamiast zwierzaków, widzimy mieszkańców maleńkich, oddalonych o lata świetlne od cywilizacji, wiosek. Kobiety zawsze gdzieś chodzą. Z wielkimi ładunkami na głowach, często z przywiązanym dzieckiem na plecach. W Afryce nie ma wózków. Przeciętna kobieta niesie na głowie około dziesięciu kilogramów drewna, prania, jedzenia lub innych dobroci, na plecach dzieciaka, czasami drugiego w brzuchu, w ręku maczetę. Mijamy przeróżne plemiona. Niektóre kobiety charakteryzują się kolczykami w nosie, inne tatuażem wokół ust. Towarzyszy temu wachlarz pięknych barw. Nie wiem czy to ludzie, czy ta zieleń, ziemia, czy mieszanka całości daje niesamowity klimat egzotyki, tak odległej od Europy. Raz pokierowani przez pana z Burkina Faso zatrzymujemy się w regionie wydobywania złota. W czasach swojej świetności sprowadził on wielu białych, którzy przy pomocy wojska i policji skutecznie odcięli mieszkańców od pracy i wzbogacenia się na złotych darach, skrywanych w ich własnej ziemi. Po wydobyciu wszystkiego czego się dało, biali wyjechali, zostały okruszki, wciąż wydobywane przez tubylców. Nie ma już wojska, ilości zbyt małe, by przykuły uwagę międzynarodowych „biznesmenów”. Innym razem zatrzymujemy się nad jeziorem, gdzie głównym zajęciem mężczyzn jest wycinka drewna z rodziny bambusa, z których wyrabia się piękne stoły, abażury, stoliki lub krzesła. Wcześnie rano, niektórzy odziani w gumiaki, ruszają z maczetami w głąb bambusowego lasu W ciągu dnia przenoszą na głowie lub przewożą na rowerze długie pędy solidnych, gładkich, ociosanych kawałków drewna. Patrzę na nich z podziwem. W pełnym słońcu, bez butelki wody, ani nakrycia głowy, kilkakrotnie przemierzają długą drogę. Żyją w klimacie, do którego natura wyposażyła ich idealnie. Ja męczę się, by przetrwać dzień, upał jest zbyt wykańczający, boli mnie samo bycie tu i teraz. Na plantacjach kakaowca jest znacznie lepiej. Wielkie liście dają zbawienny cień, przestrzeń pomiędzy drzewami pozwalała na zaparkowanie, a brak niskich roślinności eliminuje węże. Można spotkać stada wołów wyłaniających się z drzew, stonogi grubości liny holowniczej lub kobiety z wielkimi maczetami, zajmującymi się zbieraniem drewna na opał. Ujrzawszy mnie po raz pierwszy, uciekły z przerażeniem machając w powietrzu maczetami. Po pół godziny nabrały odwagi , zabrały trzy koleżanki dla eskorty i przyszły. by zobaczyć co to za zjawa siedzi w ich lesie. Kończy się na śmiechu i zdziwieniu, szczególnie na widok Michała paradującego w krótkich slipkach. Śmiech na mój widok to częsta reakcja kobiet. Nie mówię o uśmiechu, mówię o wybuchu śmiechu prosto w twarz. Może i jestem zabawniutka, a może zbyt biała i nie rozumiejąca francuskiego. Lepiej radość, niż złość, szczególnie w obecności kobiet, z wielkimi maczetami w dłoniach. Piękna laguna niedaleko wioski Assinie, to tutaj spędzamy następne tygodnie naszego życia. Miało być na chwilę, wyszło inaczej. Zauroczeni spokojem i pięknem tego miejsca, str. 35 otoczeni palmami i mnóstwem kokosów, zostajemy dłużej. Każdego dnia mijają nas mieszkańcy nadoceanicznych osad, którzy na swych łodziach, zwanych pirogami przemierzają lagunę oddzielającą ich od lądu. W ten sposób dostają się do pracy lub zawożą dzieci do szkoły. Pierwszego dnia pobytu w kokosowym raju poznajemy Jula i jego synka Izaaka. To on uczy nas jak za pomocą maczety dobrać się do, tak dobrze i szczelnie ukrytego, kokosowego nektaru. Swoją pirogą zabiera nas przez lagunę nad otwarty ocean. Spacerujemy po białych plażach, gdzie oprócz nas nie ma praktycznie nikogo. Sporadycznie mijane domki i ośrodki dla bogatych świecą pustkami. Co kilkaset metrów wyłaniają się małe, rybackie osady, ukryte w lesie. A ja? Razem z Izaakiem, udającym małą, wierzgająca rybkę, chlapiemy się w falach gorącej, oceanicznej, czystej i słonej wody. Wracając z plażowej wycieczki, Jul zabiera nas do osady, w której odbywa się sortownia świeżo złowionych ryb. Niektóre wyglądają niczym okazy z przyrodniczych filmów. Wielkie, płaskie, z płetwą jak u rekina lub innego wodnego zabójcy. Każdego ranka widujemy te same twarze przypływające do brzegu. Wśród nich jest jeden pan, naprawiający wiecznie swój rower. Codziennie przypływał na połamanej, surfingowej desce, naprawia rower schowany w krzakach i jedzie do pracy. Po kilku dniach Michał nie wytrzymuje i idzie zobaczyć gdzie tkwi problem. Z powodu zerwanego gwintu wypada tylne koło, mocowane na nowo każdego dnia, za pomocą sznurka. Michał naprawia usterkę wstawiając nową śrubę. Pan już nie spędza godzin na wiązaniu koła, a wiedząc że my go nie okradniemy, nie chowa roweru w krzakach. Jego uśmiech i codzienne pozdrowienia są bezcenne. Pomimo wielu gestów serdeczności i gościnności, zdarzają się przypadki postrzegania nas jak skarbonki lub świętych Mikołajów, podróżujących z workiem prezentów i niezliczoną ilością gotówki dla każdego. Na zawołania o podarunek również wyciągam rękę prosząc o jeden dla mnie. Kończy się często obustronnym śmiechem. Nie do śmiechu mi jednak, gdy o podarunki prosi nas policja. Nigdy nie wiem czego się spodziewać. Michał bez krępacji oświadcza, że sam chciałby coś od nich lub twardo mówi, że nic dla nich nie ma. Zawsze działa. W ciągu tygodnia laguna cieszy spokojem i ciszą. Weekendy to inna historia. Niezliczone ilości motorówek i skuterów łamią spokojną taflę wody, zmieniając okolice w tętniący życiem kurort dla bogaczy. Do swoich weekendowych posiadłości przybywają mieszkańcy Abidżanu. Zarówno rdzenni obywatele Afryki, jak i pokolenie byłych kolonizatorów. Gdy po raz pierwszy widzimy białych w Abidżanie, myślimy, że to turyści. Nic bardziej mylnego. Na pytanie: skąd jesteście?, słyszymy z lekkim zadziwieniem w głosie: jesteśmy stąd. To mieszkańcy, turystów brak. Moimi ulubionymi dniami stały się te pochmurne. Jak nigdy doceniam teraz deszcz, który co kilka dni zrasza rozgrzaną, afrykańską ziemię. Za pierwszym razem, nie omieszkaliśmy z radości wykąpać się w jego strugach. Kocham słońce, jednak codzienne upały sprawiają, że każdy dzień bez niego jest ulgą dla ciała. W Afryce wszystko się zmienia, nie tylko nastawienie do pogody, ale do bogactwa, ubioru i smaku. Rano nie wyskoczę po świeżą bułkę i nie zjem jej z masłem i twarożkiem, po południu nie zamówię pizzy z dostawą do domu lub nie ugotuję brokułów zapiekanych w serze. Tutaj jemy to co jest, a nie to na co mamy właśnie ochotę. Czy to źle? Nie… po prostu inaczej. Zaczynamy doceniać małe rzeczy, jak pojawienie się kapusty, która po dwóch tygodniach jedzenia pomidorów z cebulą przyrządzanych na setki różnych sposobów, staje się istnym rarytasem. Dobrzy z nas str. 36 kucharze, w szczególności Michał, więc z niczego pichcimy mistrzowskie dania. Chodzi jednak o te smaczki, za którymi czasem tęsknię. Szybko wypycham je jednak z głowy i cieszę się życiem, tym co mamy i każdym dniem niesamowitej przygody. Nie mniej jednak one są i zaskoczyły mnie swoim pojawieniem, a może w ogóle swoim istnieniem. Posiadanie. W Polsce prawdopodobnie postrzegano by nas, jak bezdomnych mieszkających w busie. Tutaj czujemy się bardziej niż normalnie z poczuciem, że niczego nam nie brak. Mieszkańcy okolicznych wiosek nie raz podchodzą i z podziwem patrzą na nasz mobilny dom, wyposażony często lepiej niż nie jedna miejscowa lepianka. Kwestia ubioru. Tutaj nie zastanawiasz się czy buty pasują do kiecki, tutaj zakładasz co masz, a moje ciuchy mimo, że z lumpeksów zawsze są w lepszym stanie niż te, noszone przez ludzi spotykanych każdego dnia. Zaskakujące jest, że większość z nich ma uśmiech na twarzy, pogodę ducha i dobre słowo na ustach. Przecież jest nowy dzień, jesteśmy zdrowi, najedzeni więc czym się przejmować, mówi kiedyś jeden z poznanych na naszej drodze ludzi.



Różne ptaki i ich śpiew sprawiają że czujemy sie czasami jak w zoo

Królestwa ogromnych termitów

Wielkie stonogi

Na kakaowej plantacji

Gdzieś w głębi lądu

Jadąc w poszukiwaniu słoni


Nie tylko dorośli mają wiele na głowie



Wieczorna kąpiel

Młócąc zboże na ulicy

Na dawnej kopalni złota, po lewej pan z Burkina Faso



Yamoussoukro




Pan z bambusami, w oddali wypalali trawy
Płatna autostrada z Yamoussoukro do Abidjanu a na niej takie sklepiki

i ogromne krewetki


Abidjan

Abidjan

Dla kontrastu centrum Abidjanu

Abidjan nad oceanem

Reklama dźwignią handlu

Wyburzone biedne dzielnice na przedmiesciach Abidjanu

Nasza laguna

Codzienne przeprawy na ląd z rowerem w pirodze
 



Sadzonka kokosa


Wieczorne kąpiele w gorącej wodzie

Pozdrowienia dla wszystkich radiowców