czwartek, 23 czerwca 2016

Tanzania

Jest nieśmiała i rzadko pokazuje swe piękno. Widujemy ją tylko wieczorami przy świetle zachodzącego słońca. Pomalutku wychyla się spod białej pierzyny. Nie na długo, może na pół godziny, odsłania swoje ośnieżone, najwyższe w tej części globu oblicze. Wychyla się na tle pól, często uprawianych tutaj, słoneczników. Wyłania się niczym olbrzym, spoglądający z góry na małe wioski i jej mieszkańców. Po raz pierwszy widzimy ją, nieświadomi że jest tak blisko, przemierzając uliczki małego, położonego wysoko w górach miasteczka. Odwiedzamy budki z jedzeniem, tutaj serwują frytki, tam jajko, dalej ciapaty, fasolę, poszukajmy jeszcze warzyw… Oooooo!!! Patrz na to!, mówi podekscytowany Michał. Oto i ona- wielka i piękna, niczym fototapeta, w tle zapadającego powoli w mrok miasteczka. Kilimandżaro, najwyższa góra w Afryce, wakacyjny cel wielu, żądnych pięknych przygód, podróżników. Z ośnieżonym szczytem spogląda na otaczający ją świat. Nie mogę oderwać od niej oczu. Wiem, że na nią nie wejdę, nie teraz, może kiedyś, ale widok z dołu jest imponujący. By zdobyć jej szczyt, potrzeba sześciu dni- to akurat mamy, ciepłe ciuchy- to można załatwić, lecz tego, czego akurat nie posiadamy, to trzy tysiące dolarów, które trzeba zapłacić za naszą sympatyczną i uroczą dwójkę. Kilka dni podróżujemy tak, by mieć ją w zasięgu naszego wzroku. Niekiedy wspinam się na słomiany dach, by posiedzieć u boku pana naprawiającego uszkodzone jego części i pogapić się, oraz sfotografować odsłaniający się czubek tej niesamowitej afrykańskiej góry. Czasami zbaczamy z drogi, by w polu słoneczników zobaczyć, jak mówi nam dobranoc. Niekiedy obserwujemy ją z podwórka naszego małego, lokalnego pensjonatu. Zawsze wygląda pięknie. Od kilku tygodni jest zimno i na tyle wysoko, że komary nie kąsają nas w nocy. Nasz motor niesie nas przez rozległe sawanny. Przez długie kilometry obserwujemy Masajów, wypasających swoje bydła. Owinięci w czerwone, niebieskie i fioletowe koce, mkną na tle złocistej ziemi. Z kijem w ręku lub opartym na ramionach, pokonują dziennie wiele kilometrów. Towarzyszą im krowy, bawoły, kozy lub osiołki. Mijamy ich, stojących na poboczach dróg, często w oczekiwaniu na transport. Mijamy ich maleńkie wioski, z domkami krytymi strzechą, na tle górzystych krajobrazów. Nareszcie jest. Afryka o jakiej marzyłam. Afryka z mojego obrazka. Afryka rozległa i piękna. Afryka która zapiera mi dech. Wysoko w górach mijamy piękne, gęste lasy. Ludzie, jak w całej Afryce, otwarci i przyjaźni. Miejsca, w jakich śpimy, to te z kategorii nie dla turystów. Są bardzo przyzwoite, czyste i najczęściej z własną łazienką. Tych bez łazienek staramy się unikać. Łazienka z jednej strony, to wygodne błogosławieństwo, z drugiej, jak sami doświadczyliśmy, to śmierdzące z rur przekleństwo. Pamiętam noc, tę z cyklu „oby nigdy więcej”. Mała miejscowość. Dookoła nic, tylko droga i kilka budynków. Wśród nich jest nasz hotelik. Nie ma wyjścia. Niedługo zapadnie mrok. Zostajemy tutaj. Łazienka to po prostu dziura w podłodze, wiecie, dla „narciarzy”. Wody bieżącej brak. Nic nie szkodzi. Pani przyniesie wodę w wiaderku, to najczęściej praktykowany w Afryce sposób wieczornej toalety. Patrzę na wodę i zastanawiam się, czy w ogóle zamoczyć w niej rękę. Nie raz kąpałam się wodą z deszczu. Ta jednak wygląda jak klasyczna żabianka. Po jednym dniu z brudu nikt jeszcze nie umarł, myślę . Obchodząc żywnościowe straganiki, widzimy gotujący się ryż. Czy to nie ta sama żabianka co w mojej łazience z dziurą w podłodze? Nie zjem dzisiaj ryżu, frytki z jajkiem będą super. Siedzimy na plastikowych krzesełkach, dookoła piach, główna trasa pełna przejeżdżających powoli ciężarówek. Wielka kula zachodzącego słońca pomalowała niebo na czerwono. Ludzie nieśpiesznie popijają piwo. Czarne cienie ciężarówek, góry w oddali na czerwonym tle nieba, rozległe tereny i pustka dookoła sprawiają, że czuję się jak w meksykańskim filmie. Ładnie, myślę sobie. Jakby świat zwolnił. Sielanka kończy się po zmroku. Nasz niewinnie wyglądający pokoik zamienia się w siedlisko wyłaniających się z pod ziemi obrzydliwych, znienawidzonych przeze mnie stworzeń. Małe, wielkie, latające i te bez skrzydeł. Nie nadążam z zabijaniem. Z rur wydobywa się potworny smród. Cały hotel wypełnia się wieczornymi, ściekowymi oparami fetoru. Rozwieszamy moskitierę i wciskamy ją pomiędzy materac, tak by żaden wróg nie wylądował na naszej twarzy. W odróżnieniu od ostatnich, ta noc jest wyjątkowo duszna, co potęguje tylko narastający dyskomfort. Nie, okien nie mogę otworzyć. Jeszcze większa ilość niechcianych gości, może tylko przeciążyć, moją nadwyrężoną już tolerancję. Nie jest dobrze, myślę sobie. Jest bardzo źle! Karaluchy, śmierdzi, duszno, niekończący się hałas przejeżdżających ciężarówek, brak wieczornego prysznica, nie ma dokąd uciec. Boże, przyspiesz czas, niech będzie już rano, myślę. Nie mogę spać. Chcę do toalety, ale przecież nie wysunę palca spoza moskitiery na pożarcie karaluchów gigantów. Wytrzymam do rana. Ok, włączę latarkę i poczytam. Tak, to dobry pomysł, myślę sobie. Jakiś cień poruszył się i zniknął. Może mi się przywidziało. Na pewno tak. Nie! Nie przywidziało się! Na mojej poduszce jest karaluch! Giń, przepadnij, zdychaj! Tłukę wroga elektroniczną książką. Nie chcę już czytać. Wolę nic nie widzieć. O poranku, szybciej niż kiedykolwiek wcześniej, jesteśmy zwarci i gotowi do dalszej drogi. Tanzanio, dobrze, że jesteś taka piękna i zrekompensujesz uraz ostatniej nocy. Ahoj, przygodo! Czas na spotkanie króla. Tanzański lwie, nadchodzimy!



































Wielki Rów Afrykański