czwartek, 26 marca 2015

Akcja woda, akcja dom, akcja film...

Ktoś wali w metalową puszkę nawołując mężczyzn do pomocy. Zbierają się kobiety i dzieci. W Afryce nie da się zrobić nic niezauważonym. Zawsze są gapie, zawsze jest widownia, zawsze tłum doradców. W małej wiosce, nawet najmniejsze wydarzenie, to atrakcja. Tu każdy dzień wygląda tak samo, pogoda nigdy się nie zmienia, te same twarze, uliczki, wolno przemieszczające się spocone postacie….i my…trójka „Obroni”, tak nas tu nazywają - biali ludzie. Mężczyźni przybyli, olbrzymi zbiornik na wodę mieszczący osiem tysięcy litrów czeka na przetransportowanie na pospawaną z metalowych rurek, wysoką na cztery metry konstrukcję. Jest wielki, ale wiele rąk do pomocy. Akcja hałaśliwa, zaangażowane pół wioski… udało się, ofiar brak, zbiornik stoi. Zbiornik to nie wszystko. Michał, jako pomysłodawca, podejmuje wyzwanie podłączenia wody z niedziałającej studni i doprowadzenia jej do zbiornika. Wystarczy pompa głębinowa, rury, łączniki, trochę elektryki, Michał konstruktor-wynalazca i woda bieżąca dla dzieciaków gotowa. Znalezienie wszystkich niezbędnych narzędzi zajmuje kilka dni. Mały, znaleziony niedaleko naszego domu, niechciany zlew, idealnie pasuje do małych rączek. Pod zlewem umieszczamy wiaderko, które posłuży za spłuczkę do toalet. Czy dla maluchów to wielka frajda? Pewnie nie…ale to kolejny krok, by uczyć ich higieny i zapobiec niechcianym chorobom. Spotykamy się z szefem wioski, by przedstawić projekt i dostać jego błogosławieństwo. Zgoda wodza to podstawa jakichkolwiek działań. Zapada zmrok, małe, bezszelestne, malaryczne paskudy pragną wyssać naszą krew. Wódz kończy kolację, musimy cierpliwie czekać. Dla Europejczyków takie zwyczaje to istna abstrakcja, ale tutaj jest inna rzeczywistość, inna kultura, inne obyczaje, inny świat. Wychodzi na zewnątrz, podnosi koszulkę odsłaniając syty brzuch i pozwalając, by kojący wieczór ochłodził jego zgrzane kolacją ciało. Czuję, że żołądek podchodzi mi do gardła, nie jedliśmy od wielu godzin, ale czasu niewiele, chcemy skończyć akcję „woda” przed wyjazdem Moniki. A to już zaledwie kilka dni. Zgoda jest. Rano brygada mężczyzn czeka by przekopać kilkadziesiąt metrów wioski. Michał instruuje jak najlepiej i którędy poprowadzić rury. Ku memu zdziwieniu rowy wykopane, rury umieszczone i zasypane, a wszystko to w zaledwie jedno popołudnie. Spodziewałam się rozwleczonej akcji „kilof”, a tu, pomimo żaru lejącego się z nieba, zaskakująca mobilizacja sił. Nie robią tego dla nas, robią to dla siebie i to jest najważniejsze. Po zamocowaniu wszystkich rur, zainstalowaniu pompy, założeniu elektryki, która automatycznie uruchamia pracę pompy, z triumfem i radością żegnamy się z wioską. Udało się… Nasze szczęście nie trwa długo. Po dwóch dniach dzwoni telefon, którego nikt z nas nie chciał otrzymać. Zbiornik zniszczony, konstrukcja runęła. Przez wioskę przeszło małe tornado, a konstrukcja okazała się daleka od profesjonalnej. Nogi nam się ugięły. Tyle pracy, tyle wysiłku i co? Wracamy. Składamy wizytę spawaczowi, który określając siebie profesjonalistą, w tym przypadku o profesjonalizm nawet się nie otarł. Przy wcześniejszych dociekaniach, czy konstrukcja oby nie jest za słaba, stanowczo zaprzeczał, twierdząc: Nie…zawsze takie robię. Tym razem mu nie wyszło. Albo przyoszczędził na materiale, albo przecenił swoje doświadczenie. Mimo dowodów, do błędu nie chce się przyznać. Pokazując mu jego poskładaną jak harmonia robotę, gubi się w zeznaniach, ale obstaje przy swoim. Jest to kolejna rzecz, tak silnie pokazująca różnicę światów z jakich pochodzimy. Co można zrobić? Nic. Policja nie pomoże. Można iść do sądu, co potrwa zbyt długo, lub spalić mu str. 58 budę, co nic nie da. Daliśmy mu czas na zwrot pieniędzy. Nie wierzyłam, że odda. Oddał część, na razie… Akcja „woda” trwa dalej. Mężczyźni z wioski sami budują konstrukcję, tym razem solidną, z betonu. Kupujemy zbiornik, tym razem mały. Po dwóch tygodniach ponownie zjawiamy się w przedszkolu. Tym razem ma być szybko, przyjemnie, bezproblemowo. To tylko odpowietrzenie i podłączenie jednej rury. Po trzech godzinach sytuacja wygląda nad wyraz komicznie. Michał, przemoczony do suchej nitki stoi na małym krzesełku, położonym na imitacji stołu, prężąc się, by połączyć, tryskające z każdej strony wodą, rury. Co połączy jedną, to puszcza kolejna. Pan Andrews walczy z szalejącymi wężami w toalecie. Ja krzyczę przez pół wiochy, by Eddie włączył lub wyłączył pompę, w zależności od wielkości powodzi. Dziwię się czemu mnie nie rozumie i nasza komunikacja szwankuje, co wywołuje lekkie zdenerwowanie przemoczonych pracowników. Zapominam jednak, że tuż przy uchu Eddiego rozbrzmiewa głośna muzyka z wioskowego baru, cieszącego się dostawą prądu, który jest tutaj produktem silnie deficytowym. Opracowaliśmy sygnalizację ruchową - działa. Nie….nie działa…coś się przepaliło. Kapiący Michał idzie sprawdzić co z tą elektryką. Dotyka kabelków, idą iskry, muzyka gaśnie….O nie… Pozbawiliśmy wioskę, i tak rzadkiego tutaj, luksusu posiadania prądu. Teraz już nic nie zrobimy. Dzieciaki mają radochę patrząc na białego Michała paradującego bez koszulki, ja nie wytrzymuję i również wybucham śmiechem. Tyle białego człowieka, to naraz nikt tutaj nie widział. Prąd wraca. Uratowani ! To tylko mała przerwa w dostawie. A może ktoś z góry uratował nasze tyłki przed awarią w całej wsi? Po kilku godzinnej walce z szalejącymi rurami, udaje się je odpowietrzyć, podłączyć, działa…Cóż za radość…Jeśli nie przejdą tędy kataklizmy, niespodziewane wybryki natury lub głupota ludzka, to dzieci nie tylko będą cieszyć się, jako pierwsze w wiosce bieżącą wodą, ale i przedszkole zarobi na jej sprzedaży, by pokryć część swoich wydatków. W międzyczasie budujemy w Akrze, stolicy Ghany dom, dwa domy. Ekipa misjonarzy z Anglii, ekipa miejscowych chłopców i my, przez tydzień burzymy stare, stawiamy nowe, piękne, maleńkie, drewniane domki. Jak małe? Wyobraź sobie najmniejszy pokój w przeciętnym polskim mieszkaniu, umieść tam pięcioosobową rodzinę i masz typowe warunki mieszkaniowe przeciętnego mieszkańca Afryki. Kuchnia? Nie….Po co? Wystarczy palenisko na zewnątrz. Toaleta? Jest wychodek dla wszystkich. Wiec jeśli myślisz że masz ciasno, to uwierz mi… nie masz. Michał tnie drewno i skacze po budowie z wiertarką w ręku. Ja walczę z pędzlem, by każdą deskę pokryć lepką, śmierdzącą, ochronną mazią. Czy jest łatwo? Różnie bywa. Praca W afrykańskim słońcu, to wysiłek nie dla każdego. Czy jest miło? Na pewno ciekawie. Praca w tak odmiennej mieszance kulturowej, w tak nietypowych warunkach i miejscu to doświadczenie warte zapamiętania. Monika wyjechała. Czas na nas. Od naszego przyjazdu minęły prawie 3 miesiące. Nikt się nie spodziewał, że jedna kolacja przerodzi się w piękną przygodę i niesamowitą przyjaźń, czas dzielenia smutków i radości, czas dawania i brania. Eddie i Monika, to piękni ludzie, a ich wielkie kochające serca promieniują z niesamowitym rozmachem . Nasza przyjaźń się nie kończy, spotkamy się jeszcze… nie tylko na afrykańskim kontynencie.








               
Nasza piersza produkcja filmowa. Michał stanąl za obiektywem i uwiecznił to gdzie zostawiliśmy kawał naszego serca.
MIŁEGO OGLĄDANIA


Akcja "woda"... ostatnie chwile z dzieciakami i wspomnienia z wioski
























Akcja "dom". Zdjęcia wykonał Smart Jervas Banda.






to dla niej budujemy, przynajmniej ja...
nie mówi, nie chodzi, ale wie jak smiać się do rozpuku...Ajua


Żyj, jakby niebo było na ziemi
Kochaj, jakbyś nigdy nie był zraniony
Śmiej się, jakby nikt nie słyszał
Śpiewaj, jakby nikt nie słuchał
Tańcz, jakby nikt nie patrzył
Śnij, jakby nie istniało niemożliwe
Graj, jakby nie było zwycięzców 
Dawaj, jakbyś miał mnóstwo
Uśmiechaj się, aż zaboli cię twarz...
Eddie & Monika

wtorek, 3 marca 2015

Farma oleju palmowego

Piasek, nierówności i mnóstwo kurzu. Jedziemy szybko, wtedy mniej trzęsie. Około dziewiątej rano zaczyna się ukrop. Zamknięte szyby nawet na kilka sekund, zamieniają samochód w saunę. Zmuszają nas do tego przejeżdżające pojazdy. W przeciwnym razie, w naszym mobilnym domu jest więcej piachu niż na Saharze. Krajobraz pokryty brązowym pyłem. Domy, drzewa, trawy mają ten sam kurzowy odcień. To nasza droga do przedszkola. Przemierzamy ją kilka razy w tygodniu. Przy wjeździe do wioski czuję zapach wymiocin. Rozglądam się z każdej strony. Co to jest…? To zapach oleju, uświadamiają mnie towarzysze upalnej przejażdżki. Jednego z ważniejszych źródeł dochodu mieszkańców Duadze. To przede wszystkim ta farma przyczyniła się do powstania przedszkola. Dzięki temu, zamiast biegać po „fabryce” oleju, małe dzieciaki broją na podwórku swojego „królestwa”. Nie wszystkie…część z nich ciągle towarzyszy rodzicom przy pracy. Rezultat może być tragiczny. Jak w przypadku małego Kwesiego, który miesiąc temu wpakował swoje małe roztańczone nóżki do jednego z palenisk. Gdyby nie interwencja Moniki, malec najprawdopodobniej straciłby nogi. Nie mam zbyt wiele doświadczeń z fabrykami, ale przypuszczam, że ta różni się nieco od tych w Europie. Tutaj ludzie, nie maszyny są główną siłą przerobową. Każdy zarabia na własny rachunek. Niektórzy w pojedynkę, inni z całymi rodzinami. Niektórzy każdego dnia, inni raz w tygodniu. Podążam za bosą panią poznaną już wcześniej. Pracuje sama. Nosi wodę, przebiera ziarna, gotuje oleistą substancję. Co kilka metrów unosi się dym palenisk, na których ogromne rozgrzane kotły buchają duszącą parą. Pierwszego dnia uważam, by nie skończyć jak mały Kwesi. Widzę dym bez ognia. Wszędzie ukrop i para, więc niewinne kopczyki mogą okazać się palącą pułapką. Zwracam uwagę na każdy krok, badam teren, obserwuję ścieżki, po których poruszają się pracujący na farmie. Ich śladem chodzę po utartych szlakach. Każdego dnia spotykam nowe twarze. Pracują też dzieci. Francesca z młodszym bratem oddzielają ugotowane, oleiste nasiona od reszty rośliny. Jest małżeństwo, jest matka z pięciorgiem dorosłych już dzieci. Są same kobiety i sami mężczyźni. Każdy dokładnie wie co robić. Wyciskanie oleju. Ci silniejsi robią to ręcznie za pomocą wielkiej wyciskarki. Ci słabsi używają maszyny, za którą należy się opłata. Słyszę dźwięk jakby spadających kamyczków. To maszyna obok, która napędzana małą korbką łamie łupinki, pozostałość po wysuszonych nasionach. Nic się nie marnuje. Każda część rośliny jest wykorzystywana. Zarówno miąższ, nasiona jak i łupinki mają swoje przeznaczenie. Efektem pracy są dwa rodzaje oleju palmowego, czarny i czerwony. Co chwila, gotująca się substancja w ogromny garze wymaga mieszania. Czasami nie substancja, a same nasiona. Moja wiedza całej produkcji jest wciąż znikoma. Ktoś niesie miskę z wodą, oczywiście na głowie. Zawsze zastanawiam się nad ich precyzją, by nie uronić ani kropli. Do czego woda? Chociażby do płukania roślin z brązowego kurzu. Nie, nie ma bieżącej. Trzeba nosić kawał drogi z najbliższej studni. Młodzi rozmawiają po angielsku, nie mają nic przeciwko, bym zrobiła kilka fotek i krzątała się po ich zakładzie pracy przez trzy kolejne dni. Ze starszymi wymieniam uprzejmości moimi trzema zdaniami w miejscowym języku. Zawsze wywołuje to uśmiech, a czasem salwy śmiechu. Podobnie jak na Wybrzeżu Kości Słoniowej, zastanawiam się czy to ja taka śmieszna jestem, czy to może błędy w wymowie, a może po prostu humor tubylców wywołuje tyle radości. Raz słyszę pytanie czy będę tu pracować. Nie.. odpowiadam. Chciałam tylko pokazać moim rodakom jak powstaje olej, jak żyjecie, co robicie…. A będziemy mogli dostać zdjęcia?. Postaram się... Pokazuję zrobioną fotkę małżeństwu, żona pęka ze śmiechu patrząc na gruby brzuszek męża. Kobiety z zadowoleniem oglądają siebie na wyświetlaczu. Dziecko ucieka z płaczem. Starsze śledzi mnie z ciekawością. Orientuję się, że minęły już dwie godziny….wydawało mi się, że byłam tu tylko chwilę. Macham na pożegnanie…przesiąknięta dusznym zapachem.