niedziela, 1 grudnia 2019

Chłopcy z Anderson Street

Za każdym razem, gdy przechodzę, nie patrzę w ich stronę. A może tylko trochę, bardziej po to by nikt mnie nie obrabował. Ale czuję zapach moczu i brudnych ciał. Żyją pod drzewem. Czasami jest ich niewielu, czasem ponad dwudziestu. Widzę ich po raz pierwszy w 2016 roku. To wtedy dołączam do Dignity…

ZATRZYMAJ SIĘ - słyszę w głowie głos, gdy pewnego dnia mijam drzewo. Wiem że to Bóg, sama nie wpadłabym na tak przedziwny pomysł. Zatrzymuję się, rozglądam. Patrzę na twarze żyjących tam ludzi. Kucam, by spojrzeć im głęboko w oczy. Po raz pierwszy otwieram uszy, aby wysłuchać ich historii. Otwieram również swoje serce… Tego dnia modlę się o wielu.

NAKARM ICH - słyszę ponownie. Przynoszę jedzenie. Staję pośrodku mieszkających pod drzewem i pytam kto jest głodny. Podniosła się każda ręka. Biorą kanapkę i czekają.
-Na co czekacie? - pytam.
-Chcemy się pomodlić - słyszę w odpowiedzi.
-Nie musicie się modlić, żeby dostać ode mnie jedzenie - mówię.
-Ale chcemy.
Łapiemy się za ręce, tworząc duży krąg na środku chodnika i dziękujemy Bogu.
-To naprawdę Bóg cię tu dzisiaj przyprowadził - słyszę.
-Dlaczego - pytam
-Byłem głodny i modliłem się o jedzenie - mówi jeden.
-Dziękuję, że nas dostrzegłaś i nie potraktowałaś jak szumowiny – mówi kolejny.

UWIELBIAJ Z NIMI – słyszę pewnego dnia. Przyprowadzam dziewczynę z gitarą. Biorę mój bęben. „Nie zapomniałem o tobie” to tekst piosenki, który tego dnia rozbrzmiewa na najmroczniejszej ulicy naszego miasta. Krótki, ale mocny. Chłopcy zaczynają tańczyć i śpiewać Bożą prawdę nad swoim życiem, niektórzy dokładają różne słowa, inni bujają się w rytmie muzyki w stylu reagee ... Mijają dwie godziny ... dołączają przechodnie ... radość i pokój zawitały również i zagościły na twarzach wielu.

Narkomani. To są ci, których widzę każdego tygodnia. Podajemy sobie ręce na przywitanie. Wymieniamy uprzejmości. Nie czuję już zapachu brudnych ciał. Nie widzę bezdomnych. Widzę synów Najwyższego. Patrzę na nich w sposób, w jaki widzi ich Bóg, z ich potencjałem i przeznaczeniem dla ich życia. Nie odwracam już wzroku, jak wielu przechodzących obok drzewa. Teraz szukam ich, gdy ich tam nie ma. Rozglądam się, gdy myją samochody by zarobić na narkotyki.
Wszyscy mają domy, ale są uwięzieni. Utknęli na ulicy, aby karmić swoje uzależnienie. Wołają o pomoc. Wołają o zmianę… Wołają o wolność, którą stracili. Wielu z nich miało pracę, ukończyło szkoły, miało rodziny. Wszystko przepadło. Narkotyki zabrały im życie pozostawiając pustkę i zniszczenie.

Przyprowadzam znajomą na ulicę. Przedstawiam ją chłopcom. Rozmawiamy z jednym. Mówię jej, że on poważnie myśli o wydostaniu się z nałogu.
On nie jest jedyny, słyszę od stojącego za nim kolegi…
Wiem, wiem... - odpowiadam lekko zawstydzona że w tłumie potrzeb skupiłam uwagę tylko na jednym.

Pewnego ranka idę do biura. Dwóch z nich czeka na zewnątrz. Są zdesperowani by skończyć z narkotykami. Proszą o wysłanie na odwyk. Siadam z nimi na krawężniku by spisać potrzebne mi dane. Obiecuję pomóc. Żegnamy się... Dowiaduję się później że jeden z nich został aresztowany... nie widziałam ich więcej.

Zabieram kolejnego do biura. Przygotowuję kawę Rozmawiamy. Daję mu czystą koszulkę po Michale. Po godzinie mówię że muszę już iść do domu… ​​On wraca na ulicę. Obiecuję pomóc…
Obiecuję wielu… Moje serce pęka za każdym razem, gdy obiecuję i zostawiam ich na ulicy…

„Daj mi pomóc jednemu”, modlę się... A potem kolejnemu – dodaję.
Do tej pory wysłaliśmy kilku na odwyk. Niektórzy nie dali rady, wrócili na ulicę. Niektórzy wciąż walczą o życie.

Tydzień temu zawożę kolejnego do ośrodka. Zbieram go z ulicy o 8 rano. Nie miał pojęcia że to dzisiaj. Wygląda słabo.
Jesteś głodny?- pytam tylko dla formalności, wiem że oni zawsze są głodni.
Zatrzymuję się przy naszym biurze. Tam na ulicy za 3 zł kupuję trochę makaronu z sałatką i kawałkiem kurczaka .
Kiedy ostatni raz coś brałeś? -pytam
Wczoraj wieczorem.
Jedziemy do ośrodka, zostaniesz tam wiele miesięcy, może rok, jesteś zdecydowany?
Tak.
Jeszcze dzisiaj zobaczy cię lekarz – dodaję bo widzę że to kwestia godzin zanim dopadnie go ból.
Kiwa tylko głową. Jedziemy 30 minut w ciszy. Słabnie w oczach. Na miejscu pracownik ośrodka czyta regulamin, robi wywiad. Ja widzę że nowy pacjent zapada się coraz głębiej w fotelu. W końcu go zabierają.
Dasz radę – krzyczę na do widzenia.
Kiwa głową, widzę w jego w oczach ból, strach, ale również nadzieję.

Każdego dnia cieszę się że nie dostaję żadnej wiadomości, oznacza to że nie uciekł, że walczy, że daje radę. Ostatnie jedenaście lat brał najcięższe i najgorsze narkotyki jakie można tu znaleźć. Wyjście z tego to walka każdego dnia. Potrzebna jest nie tylko determinacja, ale i cud. Da radę, zmieni swoje życie, wierzę mocno, inaczej nie robiłabym tego co robię.
Za kilka dni idę znowu na ulicę... Wskaż mi kolejnego do wyciągnięcia z tego bagna – mówię w myślach.

Po co to wszystko? Bo tak na prawdę tak niewiele potrzeba by uratować komuś życie, przywrócić godność, pomóc w powrocie do domu, do matek, żon, dzieci. Wystarczy nie odwracać wzroku, powiedzieć TAK na ten cichy głos w głowie który zachęca do niesienia zmian... resztę zrobi On. Bez Niego nie możemy nic. Sytuacje jakie widzę są często zbyt beznadziejne i ja nie mam rozwiązań, ale On ma.
Wiem że na ulicy chłopcy zginą. Zabiją ich narkotyki, choroby lub przestępczy światek, w którym tkwią po uszy.

Średni miesięczny koszt w ośrodku to około 10.000 Randów, czyli około 2700 zł. My dostaliśmy cenę 1500 Randów, czyli około 400 zł. Nie pytajcie jak. To jeden z tych cudów.
400 złotych miesięcznie to niewiele by podarować komuś nowe życie. Jeśli szukasz możliwości by uratować jedną osobę poniżej link. Leczenie to minimum 6 miesięcy. Rekomendowany rok. Po odbyciu leczenia pacjenci mają możliwość nabycia nowych umiejętności, które pomogą im znaleźć pracę lub pracować na farmie która należy do ośrodka.

Pozdrawiam Was ciepło
https://irisdignity.org/donate/rehab-project/

czwartek, 28 lutego 2019

Małe wielkie rzeczy

"Nigdy nie widziałam oceanu"- przyznaje jedna z najstarzych dziewcząt z naszej wioski.
"Ja też nie"- dodaje druga.
Z okazji ukończenia szkoły średniej mężczyźni zabierają absolwentki na uroczystą kolację. Michał, Jon, Garret i Jean wśród wielu rozmów tamtego wieczoru wychwytują to małe wyznanie. Nieśmiałe marzenie dwóch dziewcząt sprawia że po kilku miesiącach stopy tych małych, dużych i najstarszych dzieci z naszej wioski lądują w słonej wodzie Oceanu Indyjskiego. Najmłodsze z naszej afrykanskiej rodziny ma zaledwie kilka miesięcy, najstarsze są mamy mieszkające z dziećmi. Żadne z nich nigdy nie widziało plaży, nigdy nie grzęzło w piasku, nie uciekało przed falami, nie szukało muszelek, kamyków lub innych oceanicznych skarbów.
Jedziemy na plażę – oznajmiamy tydzień przed wyjazdem. - Całe MCV (Michaels Childrens Village) jedzie na wakacje. Pierwsze w ich życiu.
Małe dzieci otwierają buzie z zachwytu gdy Tanya, misjonarka z RPA, pokazuje im ocean na wyświetlaczu swojej komórki.
Jon i Elina, misjonarze z Finlandii i Norwegii dopinają ostatnie szczegóły. To oni włożyli najwięcej pracy by spełnić marzenie dziewcząt. Garret, misjonarz ze Stanów do ostatniej chwili zbiera fundusze. Tanya układa menu i rozdziela kuchenne obowiązki pomiędzy misjonarzy, by nie tylko dzieci ale i mamy miały swoje pierwsze w życiu wakacje na plaży.
Michał sprawdza przyczepy na bagaże. Ja zaopatruję wszystkich w zakupy spożywcze. Jest już bardzo późno, wpada do nas kolejno kilkoro ludzi. Ktoś na herbatę, ktoś coś potrzebuje, ktoś na kawałek kurczaka. Pakuję ostatnie drobiazgi. Jesteśmy tu jak rodzina, nasi misjonarscy goście nie potrzebują by ich zabawiać. Pobudka 3:30, o czwartej zaczynamy pakować samochody. Mamy do przewiezienia około 35 osób. Planowany wyjazd o godzinie 4:30 nie wychodzi. Przed 6 rano jesteśmy zaledwie 30 km od naszej wioski, gdzie łapiemy gumę w jednej z przyczepek. Zamiast się smucić, tańczymy z Comellą, misjonarką ze Stanów i Nel, moją najlepszą córką na stacji benzynowej przy cichych dźwiękach muzyki. Jedziemy na plażę ! I to jest najważniejsze.
Nigdy nie zapomnę pierwszej chwili zanużenia stóp w wielkiej wodzie. Zachwyt i radość na wszystkich twarzach to bezcenne doświadczenie.
Pozwala mi to jeszcze bardziej doceniać przygody i podróże, których
mogłam doświadczyć w swoim życiu. Jeszcze bardziej pragnę celebrować każdą chwilę i cieszyć się nią jakby to była ostatnia lub pierwsza rzecz w moim kruchym życiu. Plaża... Wydawałoby się zwykłe miejsce, a jednak dla wielu okazało się tak niezwykłe.

Nasze mamki dwie godziny leżą na brzegu ochlapywane falami oceanu. Dzieciaki szaleją, piszczą, uciekają przed rwącym prądem. Nikt nie siedzi bezczynnie, wszyscy łapią całymi garściami te radosne, wakacyjne chwile. Nie należę do osób które zawsze i wszędzie kochają tłum. Moja introwertyczna strona zaczęła domagać się chwili samotności. Nelka śpi spokojnie, reszta dzieciaków jest pod opieką kilku misjonarzy. Wymknę się, myślę. Tak rzadko mam chwilę samotności. Nie pamiętam kiedy ostatni raz byłam sama na spacerze. Tak bardzo uwielbiam chodzić brzegiem oceanu. Idę...Po kilku krokach słyszę cichy głos gdzieś z tyłu mojej głowy:
-"Wracaj i weź z sobą dzieciaki"
- Naprawdę? - myślę sobie
Idę jeszcze kilka kroków próbując przekonać samą siębię, że ten głos to nic ważnego."Przeciez wszyscy świetnie się bawią, po co psuć im te chwile", dyskutuję sama z sobą.
- "Wracaj i weź ze sobą dzieciaki" – słyszę ponownie
Aaaaaaaaa....eeeeeeeee..... jęczę.
Wiele świeżo upieczonych mam pewnie zgodzi się ze mną, że samotny spacer, cisza, spokój to luksus i odległe marzenie. Chyba, że należę do wyjątków i powinnam zwalczyć tą samolubną, egoistyczną potrzebę.
- No dobra... - mruczę pod nosem. Wracam...
-Kto chce zbierać ze mną muszelki nad brzegiem oceanu?! - krzyczę, próbując przedrzeć się przez ścianę szumu fal i radosnych okrzyków dzieci.
- Ja...ja...ja... - przybiegają do mnie, po czym ruszamy razem w poszukiwaniu skarbów.

-"Jaki był wasz najpiękniejszy moment na wakacjach" – pytam naszych nastolatek podczas
cotygodniowych spotkań.
-"Zbieranie muszelek" – słyszę w odpowiedzi
Nie było to wyznanie, którego spodziewałabym się na pierwszym miejscu. Czuję jak rośnie mi serce. Przecież to takie nic. To tylko krótki spacer brzegiem oceanu i kilka garści często popękanych muszelek. A jednak... A gdybym nie posłuchała cichego głosu i nie wróciła po dzieciaki? Co wtedy? Pewnie nic...z pewnością ktoś inny poszedłby z nimi brzegiem i napychał kieszenie wyłowionymi skarbami, a mnie ominęłaby chwila dzielenia radości z innymi. Ciekawe jak często lekceważymy te małe rzeczy na korzyść naszej wygody... takie nieznaczące... nie mające wpływu. Chcemy robić wielkie rzeczy, zmieniające otaczającą nas rzeczywistość. Chcemy ratować biednych, walczyć o należące się nam prawa. No bo co za znaczenie ma spacer brzegiem oceanu? A może właśnie ma? Może zanim zaczniemy zbawiać świat musimy zatrzymać się dla jednostki? Sprawić uśmiech na twarzy dziecka. Spełnić malutkie marzenie, zrobić te małe wielkie rzeczy których nikt nie widzi, a które w pędzie życia mają największe znaczenie. Takie małe nic a takie wielkie jednocześnie... Obym nigdy nie lekceważyła tego cichego głosu, który z tyłu mojej głowy podpowiada rzeczy dalekie od mojej egoistycznej natury. To one, małe akty uprzejmości zmieniają rzeczywistość...

Ściskamy was kochani i mam nadzieję do usłyszenia wkrótce...