środa, 2 maja 2018

Guest House

Mały, duszny pokoik. Nie ma okien, jest tylko materac i cienkie ściany. Jestem przekonana, że jednym kopniakiem  z łatwością przebiję się do sąsiada. Zamieszkują go dwie młode dziewczyny, przyjechały wczoraj.
Ile masz lat skarbie? – pytam.
22 – odpowiada jedna.
Nie wierzę im, nie mają dwudziestu. Są bardzo młode. Makijaż, odpowiednie ciuchy i peruki dodają im kilku lat.
Przyjechałyśmy z Johannesburga, tylko na kilka dni, maksymalnie miesiąc – słyszę.
- Wracajcie do domu póki jeszcze możecie – przekonuję. Pakujcie walizki. Nie możecie tutaj zostać. To miejsce was zniszczy.
Są uśmiechnięte, z iskierką w oku. Kiwają głową, że wrócą do domu. Dajemy im numery telefonów i namiary na nasze biuro.
- W razie problemów przyjdźcie do nas- mówimy.
Dobrze że spotkałyśmy je dzisiaj, na świeżo jest większa szansa by uchronić je od zła w jakie pakują swą młodość, myślę.
... Jedną z nich spotykam po kilku miesiącach. Zniknął uśmiech. A oczy? Są martwe, nie ma w nich radości, iskry, życia. Widzę strach, rozbiegany wzrok, jakby w obawie przed czymś lub przed kimś. Już nie mówi o powrocie do domu. To miejsce ją zjadło, zatruło. Gdy przytulam ją na powitanie widzę łzę w oku.
- Mam mnóstwo problemów – mówi.
Nie chce wdawać się w szczegóły. Szybko odchodzi...

              Deborah ma już wnuki. Jest tutaj od kilku lat. Nie wygląda jak babcia z naszych wyobrażeń, która mogłaby siedzieć w ciepłych kapciach i dziergać sweterki na drutach. Nie... Tutaj dzieci pojawiają się znacznie szybciej niż w Europie. W wieku dwudziestu lat możesz być mamą trójki. Pierwsza pociecha zazwyczaj rodzi się zanim mama dosięgnie pełnoletności, więc do czterdziestki z pewnością pojawią się wnuki. Deborah jest z Zimbabwe, nie ma papierów, ani pozwolenia na pracę. Zarobione pieniądze wysyła rodzinie. Nie widziała ich już bardzo długo. Chciałaby być z dziećmi, ale jak? Kto zarobi na ich utrzymanie? Kilka lat temu przyjechała do Republiki Południowej Afryki. Marzyła o innym świecie.
     - Tutaj jest lepsze życie, tu znajdę pracę – myślała.
Minęły lata...

Jessica, 23 lata. Od sześciu lat mieszka w tym zatęchłym miejscu. Zmienia tylko pokoje. Ma dzieci... ktoś... gdzieś się nimi zajmuje. Czy rodzina wie co robi? Nie... Rzadko kto wie czym zajmują się opisywane przeze mnie kobiety.

Gdy po raz pierwszy poznaję Sarę, dzieli pokój z kilkoma innymi dziewczynami. Drzwi wejściowe zamykane na kratę, w środku kilka łóżek, każde przedzielone kotarą - daje to namiastkę  prywatności. Sara jest przyjazna, otwarta, mówi świetnie po angielsku, skończyła szkołę średnią. Na materacu obok leży jej koleżanka, w przeciwieństwie do Sary nie chce rozmawiać. Obok na stołeczku siedzi kolejna, jest już po kilku piwach. Pierwszych kilka minut chce pokazać jaka jest twarda. Poznałyśmy się kilka tygodni temu, gdy była trzeźwa. Teraz udaje, że ma życie pod kontrolą. Patrzę jej w oczy i przytulam. Ten, wydawałoby się mały gest sprawia, że łzy lecą jej po policzkach, cała zbroja ukrywająca emocje opada. Na trzeźwo nie pokazałaby łez, tutaj musi być twarda.
Oprócz dziewczyn, kotar, które przedzielają łóżka, okratowanych drzwi i okien, oprócz handlarza narkotyków, o którym później i karaluchów, które nie boją się ludzi, na łóżku Sary leży ktoś. Nie byle kto. Mały człowieczek zapakowany jedynie w pieluszkę. Jest piękny. Ma siedem miesięcy, na imię mu Erick. Pomimo zaduchu i braku świeżego powietrza on śpi spokojnie. Za chwilę otworzy swoje piękne, duże, czarne oczy. Biorę go w ramiona. Patrzy na mnie z zaciekawieniem. Nie płacze. Jest za malutki, by zrozumieć gdzie mieszka i co dzieje się dookoła. A może się mylę? Może obecne otoczenie rzeźbi bruzdy w jego niewinnej psychice?
   

Tak zwane "Guest House’y" to w rzeczywistości burdele, gdzie każdego dnia młode dziewczęta i dojrzałe kobiety sprzedają swoje ciała. Kilku, może kilkunastu klientów dziennie. Stoją w bramie lub całymi dniami przesiadują na małych stołeczkach na chodniku. Mini spódniczki, wydekoltowane bluzki. Zakratowane drzwi, duszne pokoje, kotary zamiast ścian, karaluchy. Niechciane ciąże... Ja nie widzę w nich "dziwek". Ja widzę ofiary złych wyborów, niełatwej rzeczywistości, braku wyjścia, nałogu, pułapki jaką jest prostytucja, niekiedy ofiary handlu ludźmi.
Niekiedy zaczyna się niewinnie. Kilka drinków w barze.
Przecież świetnie się bawię... za nic nie płacę... a seks? To tylko zabawa.
W zamian za seks mam opłacony wieczór
Hmmm...Chwileczkę, zamiast drinków, mogę zażądać czegoś więcej. Może nowe ciuchy?
Jeśli tak chętnie kupują mi rzeczy, to może poproszę o pieniądze?
Nawet nie wiedzą kiedy lądują na ulicy, w obskurnym hotelu, uzależnione, ograbione z godności. Mijają lata. Nie mają już marzeń, nie pamiętają kim chciały być kiedyś. Nie planowały tego. Nie chciały. Nikt nie marzy o takim życiu. Czas zrobił swoje. Ktoś musi wykarmić dzieci. Ojciec nieznany. Rodzina nie wie co robią. Myślą że pracują poza miastem, wracają na weekendy, coraz rzadziej i rzadziej. Później wysyłają już tylko pieniądze. Z pozoru łatwy pieniądz nie daje satysfakcji. Nie są w stanie oszczędzić ani grosza, chcą wydać brudną kasę. By poradzić sobie z rzeczywistością sięgają po alkohol, narkotyki. Mijają dni, miesiące, lata... Nie umieją już żyć inaczej. Ulica złamała ich godność. W większości są twarde jak kamień. Byle tylko nie pokazać emocji, nie pokazać że cierpią. Nikt nie może zobaczyć ich łez.

            Każdego tygodnia z grupą misjonarzy wychodzimy na ulicę. Wiemy, że te dziewczęta, młode kobiety, matki, niekiedy babcie potrzebują miłości. Potrzebują nadziei i zachęty na lepsze jutro. Nigdy nie jest za późno, by zacząć od nowa.

            Christa nie patrzy nawet w moje oczy. Gdy tylko widzi że zbliżamy się do „jej” bramy, zabiera stołeczek i siada najdalej jak się da. Nie chce z nami rozmawiać, ani mieć cokolwiek wspólnego. Mijają miesiące. Pewnego dnia coś się zmienia. Na jej twarzy, ciągle z pozoru poważnej, zagościł uśmiech.
- pomódlcie się o mnie – mówi.
Na koniec otwiera ramiona by dostać przyjacielski uścisk. W tym otoczeniu, trudno o taki. Te małe „zwycięstwa” sprawiają że to co robimy ma sens. Christa już nie ucieka na nasz widok. Już nie rzuca piorunami z oczu. Wierzę że przyjdzie dzień, gdy nie ujrzę jej więcej w bramie.
Chciałabym nie ujrzeć żadnej z nich. Każda z nich marzy o innym życiu. Wierzę że pewnego dnia, uwierzą w siebie i z pomocą innych zrobią krok by wejść na inny tor.

     Pewnego dnia, zza zasłony jednego z pokoi wychyla się mężczyzna. --Pomódlcie się o mnie – mówi.
- O co mamy się modlić? – pytam.
- Jestem handlarzem narkotyków, nie chcę już tak żyć...
W jego oczach widać desperację.
Każde nasze słowo dodaje mu otuchy. Oddaje życie Bogu, wierzy że On może zmienić jego okoliczności.
- Miej oczy otwarte na nowe rzeczy – mówię.
Nie zawsze widzimy owoce w trybie natychmiastowym. Tym razem było inaczej. Po tygodniu koleżanka widzi go na ulicy. Jego twarz jest jakaś inna, jaśnieje, jest pełna radości i pokoju. Nie handluje już narkotykami, nie mieszka w zatęchłym hotelu.
Takie historie jak te zachęcają by nie przestawać, by wychodzić w miejsca te najbardziej opuszczone, te w których zgasło dla wielu światło, by wyciągać dłoń do tych, którzy stracili nadzieję. W końcu nie zdrowi, lecz chorzy najbardziej potrzebują lekarza.










niedziela, 11 lutego 2018

Dwa kilogramy szczęścia

1 luty 2018 roku, druga w nocy – zaczęło się. Nie budzę jednak Michała, wiem że przed nami jeszcze wiele godzin. Pomimo zmęczenia nie mogę już zasnąć, może na kilka minut przymyka mi się oko. Około czwartej, mój coraz cięższy oddech budzi mojego męża. Zaczynamy odliczanie. Pomiędzy uderzeniami bólu wciąż mam kilkanaście minut przerwy. Około piątej postanawiamy ruszyć w drogę.
- Nie jedźcie jeszcze, nie chcecie utknąć na korytarzu, na niewygodnych ławkach. Przed wami ciągle wiele godzin oczekiwania. Wracajcie do pokoju, nabierajcie sił, zaraz do was przyjdę – mówi Catherine, długoletnia misjonarka z Belgii.
Po chwili przychodzi, a wraz z nią odgłosy budzących się ptaków. Uczy mnie jak oddychać, na co zwracać uwagę, jak rozluźnić spinające się niepotrzebnie mięśnie, masuje mi plecy.
Z kuchni zaczynają dobiegać wspaniałe zapachy. Dzisiaj czwartek więc między kulturowe śniadanie misjonarzy. Jedna z mam naszych dzieci w wiosce opowiada o różnicach, zwyczajach i obyczajach obowiązujących na tym kawałku czarnego lądu. Chciałam zrobić naleśniki, ale w tych okolicznościach mam usprawiedliwienie. Jestem głodna, siadam na wygodnym fotelu, Michał w przerwach coraz bardziej przeszywającego bólu podaje mi małe kawałki różnych pyszności. Już nie mogę skupić się na rozmowie. Nabieram sił, wiedząc że będę ich potrzebować. Jesteśmy tutaj jak rodzina, więc nikt nade mną nie panikuje, nie użala się. To co się teraz dzieje to najnormalniejsza kolej rzeczy. Około dziesiątej bóle, w regularnych odstępach czasu nabierają na sile. Pakujemy się do Catheriny samochodu i ruszamy do oddzielnego od nas o 30 kilometrów Nelspruit.

...

Początek maja 2017 roku. Jesteśmy w krainie bocianów. Przy każdym domu jest ich kilka, są miejsca, gdzie te piękne latające stworzenia przewyższają ilościowo ludzi. Mazury... to tutaj spędziliśmy kilka cudownych miesięcy zanim powróciliśmy do Afryki. Pięknego wiosennego dnia patrzę w lustro i czuję się inaczej. Czuję się kobietą bardziej niż kiedykolwiek wcześniej. Wszystko mi się we mnie podoba. Psychicznie czuję się silna. Nie, nigdy nie byłam depresyjna lub niezadowolona z tego kim jestem, ale teraz wszystko jest jakby wyraźniejsze, pełniejsze i obfitsze. Coś się zmieniło. Ogórki małosolne z Michasiowej produkcji smakują lepiej niż kiedykolwiek wcześniej. Obfite śniadania rozpływają się w ustach.
- Zrób lepiej test – mówi Monika, koleżanka pracująca w folwarku, który zamieszkujemy.
Pierwszy nie wychodzi, pojawia się jakiś błąd.
Tego samego dnia kupuję kolejny. Dwie kreski, zgadza się, wiedziałam, jestem w ciąży !
Boćki wraz z młodymi wylecą do Afryki z końcem sierpnia.
- Spotkamy się na miejscu – wołam pewnego dnia masując się po brzuchu i patrząc na bocianią rodzinkę.
Moi czerwononodzy przyjaciele wylecieli, po dwóch tygodniach ruszyliśmy w ich ślady.

...

          - Czy wiecie co to będzie ? – pyta nas w kościele w dniu naszego pożegnania nieznajoma kobieta.
- Nie wiemy
- Być może zabrzmi to dziwnie, ale Bóg mi powiedział, że jest to dziewczynka a jej imię będzie Nel.
Wybuchamy z Michałem gromkim śmiechem. Pani patrzy na nas ze zdumieniem.
- Nel, to jedyne imię jakie bierzemy pod uwagę. Zastanawiałam się, czy oby to słuszny wybór, ale nic innego nie przychodziło mi do głowy. Teraz wiem, że to nie przypadek – wyjaśniam.

...

         W piątym miesiącu ciąży Nel przylatuje z nami do RPA. Jej obecność nie przeszkadza w misjonarskim życiu, w którym na nudę i brak zajęć nie narzekamy. Upał nie doskwiera, uczucia mdłości, zgagi, opuchniętych stóp, czy zachcianek są mi obce.
- Jak to możliwe – dziwią się towarzysze misji.
- Łaska, moi drodzy – mówię z uśmiechem na twarzy.

...

Koniec stycznia 2018 roku. Tuż obok naszej dziecięcej wioski krążą boćki.
- To nasze boćki z mazur – krzyczymy z radością.
31 stycznia dwa z nich siadają na najwyższym z drzew.
- To dziwne – mówi Comella – jedna z misjonarek. – One nigdy tu nie przylatywały. Wygląda jakby przybyły specjalnie dla was. Zapowiadają przyjście Nel.

...

          1 luty, dojeżdżamy do państwowej kliniki w Nelspruit, która jeszcze do niedawna znajdowała się na Nel Street (ulica Nel). Mieliśmy rodzić w państwowym szpitalu, gdzie personel nie pała miłością do mężczyzn przebywających na oddziale, gdzie kobiety w bólach oczekują na korytarzu i gdzie ilość rodzących w jednym pokoju jest większa niż bym tego chciała. Wykopali nas jednak stamtąd, nie wiedząc nawet dlaczego.
- Musicie jechać do kliniki – słyszymy kilka dni wcześniej. – W razie komplikacji przywiozą was do nas.
- Ok, może to i lepiej – myślimy.

Około 11 rano wchodzimy do kliniki. Udajemy się na pierwsze piętro gdzie znajduje się oddział położniczy. Ku naszemu zaskoczeniu jest zupełnie pusto. Nie ma nikogo. Położna prowadzi nas na salę. Nie ma najmniejszego problemu by Michał i Catherine byli ze mną. Sala jest jasna, przytulna, cała dla nas. Jest cisza i spokój, w tle rozbrzmiewają dźwięki spokojnej muzyki, którą włączyła Catherine. Co kilka minut słychać mój wzmożony oddech. Pomiędzy skurczami nabieram sił, odpoczywam. Towarzyszy mi pełna koncentracja i gotowość na przyjęcie kolejnej dawki uderzeniowej bólu. Na tym etapie to nie łagodny ból, ale przeszywające na wskroś monstrum.
Michał przytrzymuje mi głowę, Catherine spokojnym tonem mówi o oddechu, przypomina o mięśniach. Ich obecność jest bezcenna. Michaś przynosi wodę, czasami zadaje pytania, ale ja już nie mogę odpowiadać. Oszczędzam energię, a każde słowo wydaje mi się wielką jej stratą. Nie ma krzyku, który często widywałam na filmach. Jest oddech i przyjmowanie kolejnej fali skurczu. Czy boli? Jasne. Ale wiem, że nic nie mogę z tym zrobić.
- PRZYJ !!! – słyszę równocześnie okrzyk Catherine i położnej.
- PRZYJ !!! – pojawia się jeszcze dwu, może trzykrotnie.
Zanim cała wyszła z mego łona już wydobyła z siebie pierwszy wrzask, bardzo silny i donośny.
Nel, najcenniejszy dar jaki otrzymałam, przyszła na świat 1 lutego o 13:23 czasu południowoafrykańskiego.
Zostajemy sami. Michał siedzi w fotelu, my śpimy, ja z Nel ułożoną na mym brzuchu.

          Wieczorem wracamy do domu. Na najwyższym z drzew siedzą nie dwa, ale trzy bociany. Czekają na nas. Witają naszą trójkę .

Nigdy więcej już się nie pojawiły...