Piasek, nierówności i mnóstwo kurzu. Jedziemy szybko, wtedy mniej trzęsie. Około dziewiątej rano zaczyna się ukrop. Zamknięte szyby nawet na kilka sekund, zamieniają samochód w saunę. Zmuszają nas do tego przejeżdżające pojazdy. W przeciwnym razie, w naszym mobilnym domu jest więcej piachu niż na Saharze. Krajobraz pokryty brązowym pyłem. Domy, drzewa, trawy mają ten sam kurzowy odcień. To nasza droga do przedszkola. Przemierzamy ją kilka razy w tygodniu. Przy wjeździe do wioski czuję zapach wymiocin. Rozglądam się z każdej strony. Co to jest…? To zapach oleju, uświadamiają mnie towarzysze upalnej przejażdżki. Jednego z ważniejszych źródeł dochodu mieszkańców Duadze. To przede wszystkim ta farma przyczyniła się do powstania przedszkola. Dzięki temu, zamiast biegać po „fabryce” oleju, małe dzieciaki broją na podwórku swojego „królestwa”. Nie wszystkie…część z nich ciągle towarzyszy rodzicom przy pracy. Rezultat może być tragiczny. Jak w przypadku małego Kwesiego, który miesiąc temu wpakował swoje małe roztańczone nóżki do jednego z palenisk. Gdyby nie interwencja Moniki, malec najprawdopodobniej straciłby nogi.
Nie mam zbyt wiele doświadczeń z fabrykami, ale przypuszczam, że ta różni się nieco od tych w Europie. Tutaj ludzie, nie maszyny są główną siłą przerobową. Każdy zarabia na własny rachunek. Niektórzy w pojedynkę, inni z całymi rodzinami. Niektórzy każdego dnia, inni raz w tygodniu.
Podążam za bosą panią poznaną już wcześniej. Pracuje sama. Nosi wodę, przebiera ziarna, gotuje oleistą substancję. Co kilka metrów unosi się dym palenisk, na których ogromne rozgrzane kotły buchają duszącą parą. Pierwszego dnia uważam, by nie skończyć jak mały Kwesi. Widzę dym bez ognia. Wszędzie ukrop i para, więc niewinne kopczyki mogą okazać się palącą pułapką. Zwracam uwagę na każdy krok, badam teren, obserwuję ścieżki, po których poruszają się pracujący na farmie. Ich śladem chodzę po utartych szlakach. Każdego dnia spotykam nowe twarze. Pracują też dzieci. Francesca z młodszym bratem oddzielają ugotowane, oleiste nasiona od reszty rośliny. Jest małżeństwo, jest matka z pięciorgiem dorosłych już dzieci. Są same kobiety i sami mężczyźni. Każdy dokładnie wie co robić.
Wyciskanie oleju. Ci silniejsi robią to ręcznie za pomocą wielkiej wyciskarki. Ci słabsi używają maszyny, za którą należy się opłata. Słyszę dźwięk jakby spadających kamyczków. To maszyna obok, która napędzana małą korbką łamie łupinki, pozostałość po wysuszonych nasionach. Nic się nie marnuje. Każda część rośliny jest wykorzystywana. Zarówno miąższ, nasiona jak i łupinki mają swoje przeznaczenie. Efektem pracy są dwa rodzaje oleju palmowego, czarny i czerwony. Co chwila, gotująca się substancja w ogromny garze wymaga mieszania. Czasami nie substancja, a same nasiona. Moja wiedza całej produkcji jest wciąż znikoma.
Ktoś niesie miskę z wodą, oczywiście na głowie. Zawsze zastanawiam się nad ich precyzją, by nie uronić ani kropli. Do czego woda? Chociażby do płukania roślin z brązowego kurzu. Nie, nie ma bieżącej. Trzeba nosić kawał drogi z najbliższej studni.
Młodzi rozmawiają po angielsku, nie mają nic przeciwko, bym zrobiła kilka fotek i krzątała się po ich zakładzie pracy przez trzy kolejne dni. Ze starszymi wymieniam uprzejmości moimi trzema zdaniami w miejscowym języku. Zawsze wywołuje to uśmiech, a czasem salwy śmiechu. Podobnie jak na Wybrzeżu Kości Słoniowej, zastanawiam się czy to ja taka śmieszna jestem, czy to może błędy w wymowie, a może po prostu humor tubylców wywołuje tyle radości.
Raz słyszę pytanie czy będę tu pracować. Nie.. odpowiadam. Chciałam tylko pokazać moim rodakom jak powstaje olej, jak żyjecie, co robicie…. A będziemy mogli dostać zdjęcia?. Postaram się...
Pokazuję zrobioną fotkę małżeństwu, żona pęka ze śmiechu patrząc na gruby brzuszek męża. Kobiety z zadowoleniem oglądają siebie na wyświetlaczu. Dziecko ucieka z płaczem. Starsze śledzi mnie z ciekawością.
Orientuję się, że minęły już dwie godziny….wydawało mi się, że byłam tu tylko chwilę. Macham na pożegnanie…przesiąknięta dusznym zapachem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz