Mrówki pokochały nas tak bardzo, że po kilku tygodniach pobytu na pięknej lagunie, zapragnęły nielegalnie wkroczyć na nasze terytorium i zamieszkać z nami do końca świata. Walka z armią małych najeźdźców przegrana. Czas ruszyć dalej. Kierunek Ghana. Oprócz toczonej wojny z upartymi insektami, bodźcem do wyjazdu była chęć zobaczenia Matica i Eliz , autostopowych podróżników poznanych na pustyni. To z nimi, na piaskowych terenach pięknej Sahary, mieliśmy przyjemność spędzić kilka dni. Ghana miała być naszą bazą spotkań. Dotrzemy tam do końca roku, padło przy pożegnaniu w małej pustynnej miejscowości.
W drodze na granicę zatrzymujemy się na terenach produkcji kauczuku. Przy wjeździe na plantacje wisi tabliczka ostrzegająca przed niebezpieczeństwem utraty życia. Tabliczki początkowo nie zauważamy, wjeżdżamy na pole obok, tuż przy kauczukowym raju. Jak to mamy już w zwyczaju i tym razem pytamy tubylców o możliwość noclegu.
- Nie ma problemu by spędzić tutaj noc?, krzyczymy do pana z motyką.
- Nie ma! , odpowiada z oddali rolnik.
Po pół godziny zjawiają się młodzi chłopcy, pokaźna grupa. Pokazują przerażeni, że nie możemy zostać, gestykulują że karabiny, że zginiemy, że musimy jechać do wioski. Ale droga zalana, dukam kilkoma wyrazami po francusku. Podjeżdża motor, kierowca mówi do nich tylko jedno słowo i następuje zwrot akcji, od krzykliwej gromadki słyszymy teraz: Witajcie!. Uśmiech na twarzach, pełen spokój, odchodzą machając życzliwie. Kto to był?, myślimy. Boss kauczukowego dobrobytu? Nieeeee….Może ochrona? Nieważne… Noc spędzamy bezpiecznie.
Każde przekraczanie granicy to ścisk w żołądku. Nigdy nie wiemy czego się spodziewać. Same wizy to nie problem. Samochód to zabawa po pachy. Dokumenty, odprawy
str. 37
celne, psy szukające narkotyków, panowie grzebiący w szafkach. Tym razem będzie dobrze. Ghana to przyjazny kraj, taki rozwinięty, myślę sobie.
Przygraniczne miasteczko ma tak wielkie dziury, że obawiam się czy problemem nie będzie raczej urwane zawieszenie. Wyjazd przebiega bezproblemowo, pieczątka wyjazdu wbita. Dojeżdżamy do Ghany. Na pierwszy strzał dwie panie mundurowe. Jedna zajada kurę, mówiąc coś do miski ryżu, chyba do nas. Druga bierze dokumenty: Przecież ja nic nie rozumiem !, krzyczy zza biurka. Dajemy jej ubezpieczenie zakupione w Afryce. To jej nie przekonuje. Oprócz tego jakiś nie mundurowy pan, od momentu gdy nas ujrzał, wykrzykuje: Carnet depassage! carnet depassage..!!!!... Zamknij się!, mówię w duchu. Jest to ostatni dokument o jakim chciałabym usłyszeć. Nie mamy go. Bardzo drogi papier, o którym dowiedzieliśmy się w Portugali. Nawet jakbyśmy wiedzieli o nim w Polsce, oprócz stresu, nie wiele by to zmieniło. Koszt około 20 tysięcy złotych. Jeśli nie wrócimy w przeciągu roku, pieniądze przepadną. Wiadomo że nie wrócimy. Papieru więc nie mamy. Idziemy z policjantem do innego okienka, tutaj małe zamieszanie, tylko w naszych oczach, wiemy że afrykańskie granice mimo wydającego nam się chaosu, mają swoje procedury i logikę , której nie zawsze musimy pojmować. Ktoś bierze nasze paszporty, biegnie by załatwić wizę, wielka pani przykłada temperaturowy pistolet do naszych głów. 36,7, zdrowi, Eboli brak. Ktoś wciska jakieś papiery do wypełnienia. Coś o Eboli. Idziemy dalej, kolejna pani. Słyszymy : Nie ma Carnet nie ma wjazdu, do widzenia. Idziemy dalej. Młody oficer za wszelką cenę próbuje nam pomóc prowadząc do różnych okienek, z nadzieją, że jednak coś da się zrobić. Kolejna odmowa i kolejna...
Bez wyjaśnień dwóch służbowych pakuje mnie do auta. Tym razem nie naszego. Michał się buntuje. Zabierają mu żonę. Spokojnie, wsiądź do busa i podążaj za nami, mówią. Zawożą nas z powrotem do Wybrzeża Kości Słoniowej. No i co teraz mamy niby zrobić?, zadaje niewypowiedziane pytanie. Zanim kończę je w swojej głowie, słyszę od żandarma:
-Jedźcie do Abidżanu. Załatwcie wizy w ambasadzie. Dopiero wtedy zajmiemy się papierami na samochód.
- Ale jak?, pytam. Mówili że nie da rady…
-Afryka...Afryka…Da rade.
Abidżan. Wielki moloch. Większy niż Warszawa. Niekończące się korki. Unoszący smog spalin. Pot leci. Jazda po nim to istne szaleństwo. Z czterech pasów robi się pięć. Co drugie auto obdrapane z boku. Taksówkarz z dyndającym zderzakiem jedzie bez bocznych lusterek. Czasami wypadek. Stłuczka czterech samochodów, zakleszczenie tira z osobówką, jest zabawa. Nie wiem kto bardziej zestresowany, ja czy Michał za kółkiem. Wszędzie słychać cmokanie, to rodzaj zawołania, zwrócenia uwagi. Tutaj się nie gwiżdże , tu się cmoka. Robią to bardzo głośno. Próbowałam, ale takiej skali nie osiągam. W korku można kupić wszystko. Czapkę Mikołaja, idą święta... Kieliszki do wina, obrusy, lampki na choinkę, zabawkę supermena, scrabble... Korkowi sprzedawcy zwinnie przemykają między autami. By zaprezentować walory swojego produktu, potrafią biec obok potencjalnie zainteresowanego, przygrywając mu na fujarce,. Tutaj to normalne, ale mi jest bardzo przykro, jeszcze nie przywykłam… Chciałabym kupić coś od każdego, nie mogę, nie mam miejsca, nie potrzebuję choinki. Mam nadzieję, że bogaci mieszkańcy potrzebują. Przejeżdżając przez przedmieścia
str. 38
widać poranne kąpiele dzieci. Małe golaski i kilka wiaderek. Starsze pomagają umyć młodsze. Dzieje się to na ulicy, przed ich domem. Każdego dnia dziękuję Bogu za prysznic w naszym busie. Mijamy kobiety robiące pranie lub siedzące w salonach piękności. Niezależnie od tego czy jest to salon za milion dolarów, czy stołek pod mizernym zadaszeniem w biednych przedmieściach afrykańskiego molocha, kobiety na całym świecie pragną być piękne. Niczym się nie różnimy. Może tym, że w Europie robimy modne strzyżenia, balejaże czy pasemka, tutaj warkoczyki, plecionki i cuda na głowie. Brak tylko klimatyzacji i zamiast spokojnej muzyczki w tle, słychać odgłosy trąbiącego miasta, cmokających sprzedawców i gromadki dzieci dookoła. Bez znaczenia gdzie… zawsze to chwila relaksu.
W ambasadzie wita nas pani recepcjonistka. Nie jest nadzwyczaj przyjazna. Powiedziała co trzeba, dała formularze. W porządku, nie musimy być najlepszymi kumpelkami.
Martwi nas kilka rzeczy. Nie mamy zaproszenia od mieszkańca Ghany, nie mamy międzynarodowego prawa jazdy, ani międzynarodowego dowodu rejestracyjnego. Ale spokojnie, myślimy sobie. Wszystko wytłumaczymy osobie decyzyjnej. Powiemy, że kamper, że nie potrzeba hoteli, że podróżujemy, że wiele krajów…Manewr ten zadziałał w ambasadzie Wybrzeża Kości Słoniowej, zadziała więc i tutaj. Nie zadziałał. Do spotkania nigdy nie doszło. Odmowa wizy turystycznej. Możecie dostać tylko tranzyt, 48 godzin, mówi z posągową miną pani recepcjonistka. 48 godzin to szaleństwo. Nie możemy jej przyjąć. Jeśli wydarzy się cokolwiek, mała awaria, blokada drogi, powódź lub długie policyjne kontrole, nie zdążymy, jesteśmy ugotowani. I co? Znowu nas przetransportują, tym razem z misiem w paszporcie?
Rozpoczęła się dwudniowa wycieczka po różnych biurach, które teoretycznie, wymagane papiery mogą załatwić. Zdobycie zaproszenia zostawiliśmy na później.
Jednym z biur, do których nas pokierowano jest ministerstwo transportu. Zaprowadzono nas na pięterko. Muzyka głośno gra, siadamy przy biurku. Głośniczki mam przy samym uchu, więc ciężko dosłyszeć co do mnie mówią. Na ścianie plakat Jana Pawła II, na stole otwarta biblia na Psalmach. Jedna pani wygląda jakby miała perukę …a może świeżo wyszła od fryzjera? Nie mogę się napatrzeć. Coś mi nie gra z jej twarzą. Zastanawiam się czy to w ogóle jest kobieta?... Nie mogę się skupić, czuję się jak w filmie. Do rzeczy… słyszymy, że wyrobienie papierów jest możliwe. Odbiór w dniu dzisiejszym. Płacimy, zostawiamy kopie dokumentów i jakby kamień spadł nam z serca…Telefon po godzinie. Wracamy do biura. Nie jest to jednak możliwe. Zwrot gotówki. Przykro nam, mówi pani o dziwnych włosach. Nam jeszcze bardziej.
Wskakujemy do taksówki bez lusterka i jedziemy do polskiej ambasady. Okazuje się, że kierowca nie zna trasy. Pyta przechodniów o kierunek, każdy daje inne wskazówki. Z pomocą naszego gpsa Michał pomaga odnaleźć odpowiednią dzielnicę. Szukamy ulicy 53. Mijamy 77, 108,88…Kierowca nie ma pojęcia, która jest ta właściwa. Po długich poszukiwaniach wiemy, że już za późno, nie zdążymy, na pewno jest zamknięte. Kierujemy go pod ambasadę Ghany, gdzie stoi nasz samochód. Przy pożegnaniu zamiast umówionych 2500 dajemy mu 3000 za to, że podwiózł nas kawałek dalej. On chce 4000.
str. 39
- Przecież nie zawiozłeś nas tam gdzie chcieliśmy, nie zdążyliśmy nic załatwić, uprzejmie tłumaczymy kierowcy.
- No ale zawiozłem was do wskazanej dzielnicy, odpowiada taksówkarz.
- Ale nie pod wskazany adres, protestujemy
- Przecież nie mogę znać wszystkich ulic, tłumaczy się
- Więc dlatego przed kursem pytaliśmy się czy znasz
…
Wymiana trwa jeszcze trochę. Nie mogę uwierzyć jak inny od naszego jest tok rozumowania, pracy, wykonywania zleceń. To był ciężki dzień. Nie chce mi się kłócić, dajemy mu 4000.
Dzwonimy do naszych rodzicielek…Mamy są zawsze przekochane. Prosimy, by sprawdziły czy uda się załatwić międzynarodowe prawo jazdy i dowód rejestracyjny bez osoby zainteresowanej. Uda się. Huraaaaa!!!! Dowodów rejestracyjnych nie robią, ale tłumaczenie na francuski i angielski może pomóc na granicy. Fotki strzelamy w busie. Siostra Michała zaangażowana do przeróbki i przygotowania ich pod dany wymiar. Brat służy za kuriera, drukarza, poszukiwacza tłumaczy, kierownika zamieszania. Obie mamy udają się do urzędów. Po kilku dniach gotowe dokumenty zabiera znana kurierska firma. Nie mając swojego adresu, umawiamy się na telefon i na osobisty odbiór w punkcie firmy. Po kilku dniach papiery są w Afryce. Tak szybko i łatwo, aż ciężko uwierzyć.
Po wielkomiastowej przygodzie powracamy na lagunę. Święta Bożego Narodzenia spędzamy przy ognisku, siedząc przy rozkładanym stoliczku nad brzegiem wody, pod palmami, wśród spadających kokosów, zajadając się avocado z przypiekanym chlebem, zagryzając orzeszkami, popcornem, popijając afrykańskim tanim winem z wioski obok. Po zmroku wychodzimy na ulicę, by złapać stopa. Po minucie siedzimy już na ciągniku i udajemy się do miasteczka. Tam życie w pełni. Kobiety gotują jak zawsze, niektóre serwują ryby, inne kanapki, ryż. W barach mieszkańcy popijają piwko, muzyka rozbrzmiewa. Młodzi się wałęsają. Siadamy na murku. Podczas rozmowy Michała z mamą, bawię się z maluchem, który raczkuje po betonie, pilnuje go starszy brat i siostra. Jedyną zabawką jest brudny, sflaczały, różowy balon. Mikołaja chyba nie było. Jest Wigilia, nikt nie powinien być tu głodny. Ryb jest dużo. Każdy mężczyzna to rybak. Tylko nam nie udało się dzisiaj nic złowić, dlatego ten popcorn i orzeszki. Nam to jednak nie przeszkadza.
Następnego ranka czeka nas niespodzianka. Ktoś puka do drzwi, Michał na wpół śpiący, wychyla się z busa, zerka kogo przygnało w ten świąteczny poranek. Uśmiechnięta buzia Sobo, miejscowego rybaka z siatką świeżej Tilapii. Byłem tu wczoraj, przyniosłem wam ryby, mówi nasz nowy znajomy. Nikogo nie zastałem, dodaje. Od tego dnia zostajemy przyjaciółmi.
Na pytanie dlaczego przyniósł nam ryby, odpowiada: Przecież dobrze się dzielić tym co Bóg daje.
Afryka…coraz bardziej mnie zaskakuje…
Dopiero teraz znalazłam waszego bloga, szkoda, że nie wczesniej... mieszkam w Ghanie od 5 lat, chwilowo na wakacjach poza krajem. Mogłabym Wam powiedzieć, że trzeba było brać wizę tranzytową, a potem płacić karę za overstay (luzik).albo załatwiłoby się wam zaproszenie. Ale nic to, może następnym razem! Trzymajcie się i udanej podróży! :)
OdpowiedzUsuńHej Agnieszka ! Super że znalazłaś bloga, lepiej późno niż wcale. Jesteśmy już w Ghanie. Będziemy przynajmniej miesiąc. Może przedłużymy wizę, zobaczymy. Jak wrócisz to daj znać. Może się gdzieś spotkamy. Byłoby bardzo miło. Pozdrawiamy Cię serdecznie i miłych wakacji:-)
UsuńZnalazłam Was dzięki Monice oczywiście. Wracam niestety dopiero w czerwcu. Ale może gdzieś, kiedyś... będę śledzić bloga. :)
OdpowiedzUsuńsuper...w czerwcu pewnie nas już nie będzie, ale może...;-) trzymaj się ciepło :-)
Usuń