Afryka dla wielu to bieda, wojna, terroryzm, głód, choroby, zacofanie, a w końcu misje i pomoc z całego świata. Jeszcze mało wiem, mało widziałam, mało doświadczyłam. Te okruszki, które noszę w głowie i sercu mają nieco inną barwę, niż pierwsze skojarzenia. To dopiero początek naszej przygody. Wiele przed nami, wiele może się zmienić. Jak do tej pory to ja uczę się od mieszkańców czarnego lądu. Nie zawsze i nie wszędzie. Jednakże te małe gesty poszczególnych ludzi zmuszają do myślenia i zastanowienia się nad sobą. Gesty hojności nawet jak masz niewiele. Postawa pokory i skromnego serca. Mogłabym wymieniać negatywy Afryki i skupiać się na szklance do połowy pustej. Ale po co?
W sylwestra podobnie jak w wigilię wskakujemy w złapanego na drodze stopa, wsiadamy na pakę półciężarówki i ruszamy do miasteczka. Tutaj nic się nie zmienia. Zapachy potraw, głośna muzyka z barów. Odkrywamy zakątki i nieznane miejsca Assinie. Znajdujemy małą knajpkę. Jakiś pan stawia nam piwo. Podchodzą dwie młode dziewczęta. Wyglądają jak z dyskoteki. Proszą nas o wspólne zdjęcie. Jasne. Spodziewamy się, że wyciągną komórkę, one jednak prowadzą nas krętymi ścieżkami pomiędzy chatkami. W lewo, w prawo, prosto, na główną ulicę i znowu w bok. Wchodzimy do małego pomieszczenia. Okazuje się że to studio fotograficzne z jednym, maleńkim pokoikiem i oceanicznymi, plażowymi, odklejającymi się fototapetami na ścianach. Michał lekko parska śmiechem, mam nadzieję, że nikt tego nie widzi. Pozujemy do zdjęcia na niebieskim tle fal. Dziewczęta zadowolone, a my odchodzimy, dziwiąc się całej sytuacji. Jak widać nie tylko mieszkańcy Afryki „padają ofiarą” naszych fotek, my również jesteśmy „sławni”. W drodze powrotnej zatrzymuje się rządowy jegomość z uzbrojonym po zęby żandarmem. Nie przeszkadza to jednak, by podrzucić nas kilka kilometrów na naszą plażę, w środku nocy, wśród rozbłyskujących na niebie fajerwerków, bogatszej części, nadoceanicznej ludności.
Po raz kolejny czas pożegnać się z uroczą laguną i podjąć drugą próbę zdobycia wizy do długo oczekiwanego przez nas kraju.
Wczesnym rankiem dojeżdżamy do Abidżanu. Po raz kolejny stoimy w gigantycznych korkach, by móc obserwować poranek mieszkańców i budzącego się do życia miasta. Wśród szarości, desek i gruzów zakurzonego przedmieścia, widać ludzi nadających temu miejscu życia i wigoru. Piękne, kolorowo ubrane panie sprzedają warzywa, owoce. Niektóre gotują w wielkich kotłach, inne serwują kanapki na małych stoiskach. Oprócz podążającego tłumu elegancko ubranych do pracy lub dzieci do szkoły, widzimy ogromne kolejki czekających na transport w kierunku centrum. Ci co mają czas zajadają śniadanie i popijają kawę w małych barach. Bary czy sklepiki to nie takie o jakich myśli przeciętny mieszkaniec Europy. To budki na piasku, to stragany, to kilka desek lub goła ziemia.
Tak… widać biedę, ale widać też normalność. Nie taką, do której my jesteśmy przyzwyczajeni, ale normalność przeciętnego mieszkańca Afryki.. Widać bogatych, widać biednych. Widać zwykłą mieszankę wielkomiejskich kontrastów.
Tuż przed zamknięciem okienka składania wniosków, wpadamy do ambasady. Tym razem aplikujemy na 90 dni. Jeśli pani z okienka zechce utrudniać nam sprawę zjedzie do 30 dni, a nie do 48 godzin. Mamy rację. Kręci nosem i podbija wizę na miesiąc. Wszyscy zadowoleni.
Dojeżdżamy do granicy. Pamiętają nas sprzed miesiąca. Upewniają się czy tym razem na pewno mamy wizy. Po raz kolejny wbijają pieczątkę wyjazdu z kraju. Jak poprzednio
str. 41
pojawia się krzykacz, ten sam, robi dużo hałasu, zamieszania i oznajmia światu, że nie mamy wymaganego papieru. Dokładnie pamięta, że nie mieliśmy Carnet de Passage (dokumentu koniecznego, by wjechać samochodem do kraju) i woła : Bez carnet nie przejedziecie! Macie go? Tym razem Michał odpowiada: Mamy !. Bzdura oczywiście, ale zadziałało. Krzykacz odchodzi. Robi się cicho. Przechodzimy pierwszą bramkę i drugą wizową. Schody zaczynają się przy trzeciej, gdzie faktycznie carnet należy pokazać. Nie mamy.
- Nie przejedziecie, oznajmia pan z okienka.
- Ale jak to?, udajemy głupich
- Musicie mieć ten dokument
- To co mamy zrobić?, pytamy
- Wracajcie do waszego kraju i przyjedźcie z dokumentem
- Ale jesteśmy tutaj i ciężko skoczyć do Polski
- Niestety…nic nie da się zrobić, słyszymy
- Ale czy na pewno?, dopytuję
- Tak, nie ma innej możliwości
- Ale czy jest pan pewien?
- Tak, nie jesteście obywatelami Afryki, samochód jest z Europy
- Ale czy nie istnieje żaden dokument w awaryjnych i beznadziejnych sytuacjach jaką przedstawiamy?, ciągnę uparcie
- Nie
Nie poddajemy się i podobna wymiana zdań powtarza się kilkakrotnie. Nie mamy nic do stracenia. Widzę, że pan traci cierpliwość, siada i mamrocze pod nosem. Jedyne co rozumiem to: niemożliwe…..niemożliwe…. Już jakiś czas temu wymazałam to słowo z codziennego użytku. Po krótkim mamrotaniu oznajmia: Porozmawiam z szefem. I o to chodzi, oddycham z ulgą. Ty porozmawiaj ze swoim, a my ze swoim, tym najważniejszym w niebie, mówię w myślach. Na pewno się dogadają. Dogadali się i to na tyle, by następnych kilka godzin przesiedzieć w wygodnym i chłodnym biurze głównego szefa odpraw celnych, dyskutując o Bogu i Jego miłości. O Jego mocy i naszej podróży. O muzułmanach i chrześcijanach. O religii, która niszczy wiarę i jest zaprzeczeniem tego co najważniejsze. O wojnach i pokoju. O rodzinie i życiu. O historii i polityce….
Wracając do sedna, znalazło się rozwiązanie i lekarstwo na doskwierający nam problem. Mnóstwo papierów, w tym opłaty za pośrednika, opłaty w ubezpieczalni i opłaty celne w razie sprzedaży auta, które zostaną nam zwrócone przy wyjeździe z kraju. Nie wiem, czy w ogóle mamy takie pieniądze na koncie. Po dwóch godzinach opłaty zjeżdżają w dół. Nie musimy płacić cła. Czyżby szef zagwarantował, że nie sprzedamy auta i wpłynął na decyzję, by kwota zmalała? Nie wiem, ale skończyło się na 750 zł. W porównaniu z Carnetem de Passage o wartości 25.000 zł, to całkiem przyzwoite rozwiązanie. Spędzamy noc na granicy, załatwienie wszystkiego potrwa dłużej, niż jedno piątkowe popołudnie. Jutro sobota, Allah day, słyszymy. Może się nie udać. Szef osobiście przedstawia nas wszystkim dowódcom zmian, by zapewnić nam maksymalną swobodę, komfort i bezpieczeństwo. W nocy zjawia się gromada głośnych ludzi. Rozkładają koce koło nas, krzyczą jak na jarmarku. Ledwo przytomna biorę to za zły sen. Zasypiam ponownie.
Rano wiele godzin spędzamy na ławeczce przejścia granicznego. Tutaj się dzieje. Mnóstwo ludzi, samochodów, handlarzy i pieniędzy. Zasoby naszej cierpliwości rosną z miesiąca na miesiąc. Czekanie doby na granicy nie doskwiera aż tak bardzo. Nie zdziwię się jak zostaniemy tutaj do poniedziałku. Nagle przed naszymi oczami zatrzymuje się samochód z wielką naklejką. Duży napis na całej szerokości przedniej szyby: Mathew 7 : 7. Cytat biblijny mówiący : Proście a będzie wam dane, szukajcie a znajdziecie, kołaczcie a otworzą wam.
Tego popołudnia dostajemy komplet dokumentów i wskazówki do kogo dzwonić na granicy wyjazdu.
str. 42
Zmęczeni, ale szczęśliwi dojeżdżamy do cudownego miejsca, by w dzień moich trzydziestych czwartych urodzin obudzić się przy szumie oceanicznych fal, na spokojnej dzikiej plaży, pomiędzy małymi rybackimi wioskami, przyjaznymi ludźmi i kolorowymi ptakami. Witaj Ghano!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz