środa, 10 lutego 2016

Nigeria

Jest ciemno i zimno, temperatura spadnie w nocy do szesnastu stopni Celsjusza. Siedzimy w małej glinianej kuchni. Jedynym światłem jest mała latarka i rozżarzone kawałki drewna. Czuć zapach chleba. Ester krząta się po kuchni. Wyciąga malutkie bochenki z wielkiego garnka, służącego za piec, po czym wkłada kolejne, małe, zalane ciastem foremki. Rano sprzeda wszystko. Francis opowiada o życiu, o wierze, o jego poszukiwaniach prawdy i uzasadnionej niechęci do kościoła. Opowiada o marzeniach, o planach i o utraconej szansie wyjazdu do Europy. Ich mała córeczka śpi, ma latarkę przy sobie, jak się zbudzi nie będzie się bała. Idziemy do chaty obok. To bar, z którego bije jedyne światło w ciemnej, otoczonej górami okolicy. W środku jest ciepło. Wiele zgromadzonych wewnątrz osób rozgrzewa, zmarznięte chłodnym wiatrem, mury. Po jednej stronie sali siedzą kobiety. Ester dołącza do nich. Na stole stoi jedyna butelka mocnego trunku. Szklanka z jego zawartością co jakiś czas krąży wśród zgromadzonych dookoła ludzi. My siadamy w gronie mężczyzn. Tutaj podaje się palmowe wino. Podchodzimy do Patricka. Składamy mu najszczersze wyrazy współczucia. Widzę jak ociera lecącą z kącika oka łzę. Jest mi tak bardzo przykro. Zebrani przyjaciele i członkowie rodziny pozostaną tutaj przez całą noc. Nie opuszczą Patricka. To czas opłakiwania i żałoby. Dzisiaj zmarł jego ojciec. … Kilka tygodni wcześniej szykujemy się do wyjazdu do Nigerii. Przyjaciel pomaga nam rozmienić pieniądze. Przywozi grube pliki nigeryjskiej waluty. Najwięcej banknotów to tych, z niskim nominałem. Dwieście naira, równowartość dolara, powinna załatwić sprawę na wszystkich drogowych blokadach. Rozstawiają kolczatki, bez łapówki nie przejedziecie. Nawet nie dyskutujcie, słyszymy z ust tubylców. W Nigerii trzeba płacić. Są nerwowi, mają broń lub długie kije, którymi walą w auta. Miesiąc wcześniej, para polskich podróżników przejeżdża przez nigeryjskie „piekło”. „Było strasznie… najgorzej…”, czytamy w ich relacji. Z drugiej strony tysiące osób każdego dnia przemierza nigeryjskie drogi i żyje. Nie wszystkich zabijają, okradają czy porywają. A łapówki? To tylko pieniądze… Jeśli nie będzie wyjścia, będziemy płacić, mimo że do tej pory tego nie robiliśmy. Damy radę…, uspokajam Michała. Nie czytaj więcej przepełnionych strachem opowieści, to nic nie daje. Mądra żona to skarb. Tak słyszałam. Nigeryjska granica nie jest oczywista. Gdyby nie wskazówki benińskich policjantów, nie od razu wpadlibyśmy na to jak tam trafić. Nie wiem nawet, gdzie dokładnie rozpoczęła się nigeryjska ziemia. Już z pieczątkami opuszczenia Republiki Beninu, jedziemy przez piaskową, dziurawą, osiedlową dróżkę. Taką typowo afrykańską, spotykaną w większości małych miasteczek. Nagle pojawia się pan policjant przypominający meksykańskiego bohatera filmu. Nie ma szlabanu, nie ma nic. Welcome to Nigeria (tłum. Witajcie w Nigerii), słyszymy. Bierze paszporty, sprawdza i wskazuje gdzie jechać dalej. Docieramy do budynku z wielkim pustym pokojem. Na środku biurko i pan urzędnik. Witajcie w Nigerii, słyszymy z uśmiechniętych ust urzędnika. Nie ma nikogo oprócz nas. Spokój i cisza. Wypełniamy co trzeba, gawędzimy miło z panem. Załatwione, dziękujemy. To najspokojniejsze, najmilsze przejście graniczne jakie widziałam, myślę. Okazuje się, że nie tylko myślę, ale również wypowiadam na głos, robiąc tym samym przyjemność miłemu panu. Ostatnia część to samochód. Jedziemy do odprawy celnej. Droga pusta, nic się nie dzieje. Jakby całe miasto zasnęło. Jakbym znalazła się na pustyni. Przed budynkiem biurko. Kilku panów. Witamy w Nigerii, po raz trzeci. Składamy dokumenty. Pada pytanie czy mamy Carnet De Passage, przydatny dokument, który przysporzył nam wielu problemów w Ghanie. Nie mamy. Każdy podróżujący z Europy zawsze ma ten dokument, mówi celnik. My nie mamy. To dajcie co macie, słyszymy. By ułatwić sprawę, dajemy kopie dowodu rejestracyjnego i prawa jazdy. Miłego pobytu w Nigerii, pada na pożegnanie. Szybko, miło i przyjemnie. Oczy otwierają mi się coraz szerzej. Już nie mogę powstrzymać uśmiechu. Od pierwszej chwili czuć wielkość tego kraju. Prócz ogromnych przestrzeni i rozległych terenów jest coś jeszcze… nie wiem co… jakiś niewypowiedziany pokój i radość, wbrew temu co zapowiadano. Zaczynają się kontrole i blokady na drodze. Spotykamy pięć różnych grup. Policję, żołnierzy, celników, oficerów z biura imigracyjnego oraz służby medyczne. Do każdego trzeba wyjść, porozmawiać, okazać dokumenty, spisać nasze dane. Wszędzie słyszymy miłe słowa, powitania, opowiadamy naszą historię. Pierwszego dnia nie pada żadna łapówka. Nikt jej nie chce. W zamian za to, spędzamy kontrole na rozmowach, śmiechu i fotkach z policjantami, którzy bardzo chcą mieć pamiątkę z „dziwnymi” ludźmi, podróżującymi samochodem z Polski. Cały dzień siedzę na pliku banknotów, przygotowana, by interweniować w nigeryjskim piekle. Nie trzeba. Mijają dni, w których spotykamy najsympatyczniejszych policjantów, żołnierzy i celników podczas całej naszej wyprawy. Nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy tylu powitań, tylu dobrych słów i pozdrowień na drodze. Kilka razy słyszymy pytania: Co macie dla nas?. Dla mnie, ta żartobliwa próba otrzymania czegoś od kierowcy, nie oznacza nic groźnego. Przez ostatnie półtora roku przyzwyczailiśmy się do tych pytań. Ostrzegano nas jednak, że w Nigerii nie ma odmowy. Nasza odpowiedź jest zawsze ta sama: „Błogosławieństwo mamy”. Te słowa wzbudzają autentyczną radość i entuzjastyczne: „Amen!”. Niech Was Bóg błogosławi! Jedźcie spokojnie, odpowiadają zadowoleni policjanci. Niewielkie miasteczko Jebba. Przy bramie katolickiego kościoła siedzą mężczyźni. Muzułmanie i katolicy, sąsiedzi i przyjaciele od dziecka. Siadamy na ławeczce obok i opowiadamy. Są bardzo ciekawi naszej historii. Zadają wiele pytań. Oglądają samochód. Chcą wiedzieć jak wygląda Europa. Jak tu dotarliśmy. Jak żyją ludzie w Polsce. Jaka jest tam pogoda. Mówią też o sobie. Jeden, najbardziej gadatliwy, ma cztery żony i dwudziestu ośmiu potomków. Drugi jest stróżem dziennym w kościele katolickim. Pozostali to mieszkańcy okolicznych domów. Czas mija… nagle słychać nawoływania z pobliskiego meczetu. Nasz nowy znajomy oddala się, by móc oddać się modlitwie. Za chwilę rozpocznie się wieczorna msza dla katolików. Jedna ulica… dwie religie… meczet i kościół. A między nimi? Pokój i przyjaźń. Bracia, przyjaciele, sąsiedzi. Nie widać nienawiści. Nie widać kłótni. Nie widać wrogości. Nie widać religijnej wojny… Parkujemy przy kościele i udajemy się w poszukiwaniu pożywienia. W afrykańskich miastach i miasteczkach, to niezwykle proste zadanie. Zaglądamy do jednej chatki. Wewnątrz siedzi muzułmanin i jego niemuzułmański, lekko podpity kolega. Obaj sączą piwko i zajadają ładnie pachnącą zupę. Mamka wita nas przyjaźnie i zaprasza do wspólnego stołu. Wewnątrz izby siedzą dzieciaki. Starsza córka, wyjątkowo bystre i śmiałe dziewczę, zręcznie dzierga połyskującą biżuterię. W kotle bulgocze zupa z ostrych papryczek i ryby. Mamka nakłada Michałowi, dzieciak biegnie po kulę wymieszanej z wodą mąki z kassawy. Ja zwykle unikam konsumpcji ryb, ale tym razem nie udaje mi się odmówić. Porcja zupy ląduje pod moim nosem. Jest pyszna. Jest tylko jedno „ale”… Jak większość afrykańskich dań, jest wyjątkowo ostra. Ostra w innym wymiarze, niż myślimy. Ostra tak, że z oczu lecą łzy i kapie woda z nosa. Bez ryżu czy kassawy nie zjesz tej zupy, mówi Michał. Zjadłam. Czy jeszcze kiedyś zjem paprykową zupę? Muszę się dokładnie zastanowić. Ale im dłużej tu jestem, tym odporność na ostre afrykańskie przysmaki wzrasta, więc… tak. Przyjmę raz jeszcze paprykowe, palące wyzwanie. Nieplanowany bieg naszej podróży zaskakuje nas i tym razem. Jedziemy do Abudży. Nie… tak nie miało być… skąd ten pomysł? Już sama nie wiem. Odwiedzamy polską ambasadę, gdzie mamy przyjemność poznać byłego ambasadora Nigerii, pracującego niegdyś w Polsce, oraz naszego pana konsula. Ci dwaj dżentelmeni bardzo nam pomogli. Dobrze jest uściskać im dłonie i osobiście podziękować za to, że zrobili dużo więcej, niż musieli. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu spacerujemy po czystych ulicach i – co najważniejsze – po chodnikach. Nie ma walających się śmieci, śmierdzących kanałów, czy gigantycznych rozmiarów dziur. Stolica Nigerii nie odbiega od Europejskich standardów. Widać piękne budynki, drogie samochody i elegancko ubranych ludzi. Gdyby nie kolor skóry ludzi dookoła, pomyślałabym, że przeniesiono mnie na inny kontynent. Znikają uliczne straganiki, nie ma wykrzykujących handlarzy i przemykających między samochodami sprzedawców. Nie ma zgiełku, krzyku… nie ma afrykańskiego życia, do którego zdążyliśmy już przywyknąć. Po niewielkim dochodzeniu udaje nam się znaleźć afrykańską kuchnię. Na pierwszy rzut oka są niewidoczne, poukrywane w cieniu eleganckiego świata. Obnośna garkuchnia z pewnością nie dodałyby uroku czystym, „europejskim” ulicom. W zakamarkach bogactwa i drogich restauracji czai się afrykański misz-masz, z całym swoim bałaganem, dobrodziejstwem i cenami dla każdego. Znajdujemy ostry ryż, puree z inyamów, kassawę, smażone kotleciki z fasoli, plantainy, pyszne sosy i inne smakołyki czarnego lądu. Oprócz beztroskich spacerów, naprawiamy naszego busa. Znajdujemy niezbędne części i na zielonym, zadrzewionym parkingu, największego i najbogatszego kościoła w okolicy, operujemy Rainbowtrucka. W międzyczasie odwiedzamy kolejną ambasadę, w której pozbywamy się dwustu czterdziestu dolarów. Mamy wizy, nasza podróż trwa dalej. Jedziemy Do Kamerunu. … Pan Godwin wpada na herbatkę i ciastko. Po wcześniejszej naprawie radia i telewizora, przynosi sprzęt swojego sąsiada. Tego jednak nie można już wskrzesić. Jak telewizor? Działa?, pyta Michał. Jeszcze nie było prądu. Jak tylko będzie, to któreś z dzieci was zawoła, odpowiada pan Godwin. Za chwilę zjawia się dyrektor pobliskiej szkoły. Przynosi popsuty telewizor i niedziałający szkolny zegar. Michał, niczym chirurg, ogląda kolejno przyniesione sprzęty. Telewizor naprawiony, zegar niestety do wymiany. Idziemy do położonej w zasięgu naszego wzroku wioseczki. Razem z miłym panem w garniturze siadamy na ławeczce pod niewielką glinianą izbą. Sączymy palmowe wino. Co kilka dni przywozi dwadzieścia litrów. Rozchodzi się w oka mgnieniu. Zostawia nam dwie małe buteleczki. Dzielimy je między siebie, pana w garniturze i jego siostrę. Gawędzimy o dawnych czasach. O czasach, kiedy zarządzał tu biały człowiek. O czasach świetności tego miejsca. O ludziach i życiu. Po godzinie, czy dwóch idziemy na drugi koniec wioski. Tam pani gotuje mięso z buszu. Michał zawsze chętny na kawałek. Ja skuszę się może na pączka. Dania bezmięsne są u niej rzadkością. Nic nie szkodzi, lubię po porostu przesiadywać na jej małym ganeczku z widokiem na rozciągające się w oddali góry. Dookoła biega wiele psów. Nie, nie w roli towarzysza przygód. To mięso. Dobre i drogie. Przygotowując psa, należy go zabić z dala od ludzi i upewnić się ,czy wszystkie niepotrzebne części zostały starannie zakopane. Przesąd mówi, że kobieta w ciąży na widok uciętej głowy czworonoga, traci swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Nie ma wyjątków. Jak to możliwe?, pytam. Tak wierzą i tak się dzieje, mówią mieszkańcy wioski. Poznajemy Petera i jego przyjaciół. Zaprasza nas do siebie na obiad. Zjawiamy się następnego dnia o 18-stej. Miało być po południu, ale wyszło po afrykańsku. Zalegamy z resztą rodziny na wygodnych kanapach gapiąc się w nigeryjskie seriale i od czasu do czasu wymieniając ogólnoświatowe informacje. Około 21-szej zasiadamy do piekielnie ostrego ryżu. Peter mieszka w luksusowym domu z wielkimi kanapami i ogromnym lustrem na frontowej ścianie salonu. Telewizor jest większy, niż u przeciętnej polskiej rodziny. Dom otwarty. Ktoś wpada, ktoś wypada… Afryka to kontynent kontrastów. Za chwilę będziemy u jego sąsiada, Francisa. Mieszka w domku z gliny. Bez prądu, telewizora i kuchenki. Na drewnie piecze z żoną kilka malutkich bochenków chleba, by następnego dnia sprzedać każdy za równowartość jednej złotówki. Pierwszego dnia naszej znajomości Francis przynosi nam ciepłe bochenki. Jest już bardzo późno, ale tym gestem chce nas powitać i zrobić przyjemność. Zrobił, i to bardzo wielką. Zapach świeżego chleba unosi się w tęczowym busie jeszcze wiele godzin po jego przybyciu… Obudu Cattle Ranch to nasza przystań i wisienka na nigeryjskim torcie. To malownicza kraina kilku wiosek, położona na wysokości 1600 m n.p.m., otoczona nigeryjsko-kameruńskimi górami. Rozbijamy się na starym polu golfowym. Ogromny, pokryty wzniesieniami teren – cały dla nas. Najczęściej widujemy tu kozy, owce, barany i krowy, które szczęśliwie wyjadają zostawione przez nas warzywno-owocowe resztki. Właśnie zawitały dwie małe świnki. Często odwiedza nas niziutki pan Godwin. Sympatyczny starszy pan, z pokaźnym garbem na wąskich, powykręcanych chorobą plecach. Po raz pierwszy odwiedzamy jego domostwo tuż po przyjeździe. Pomagamy mu zanieść drewno do małego, ale licznego w rodzinę domku. Jest tutaj tyle dzieci, że nie mogę dojść do ładu, czyje są czyje. Z naszego pola widać góry, okoliczne wioski i pasące się w oddali konie. Po raz pierwszy w Afryce doświadczamy zimna. Miłe uczucie móc opatulić się kocem, założyć grube skarpety i popijać ciepłą herbatę, słuchając szumu porywistego wiatru. Gdyby nie nadchodzący nieubłaganie koniec ważności naszych wiz, zostalibyśmy tutaj znacznie dłużej. Nigdy nie zapomnimy… pana z palmowym winem, Francisa i Ester, rozmów nocą w ciemnej, glinianej kuchni oraz zapachu ich świeżo upieczonego chleba, Patricka z baru, pani ze sklepiku oraz innych wspaniałych osób, z którymi zetknęliśmy się w tej cudownej nigeryjskiej krainie… Nigeria, to jak do tej pory, największe zaskoczeniem podczas naszej podróży. Przez grupę złych ludzi świat tak wiele traci, świat się jej boi, a ona ma tak dużo do zaoferowania. Ruszamy dalej, to co najlepsze zachowamy głęboko w sercu.


































 















POZDRAWIAMY


2 komentarze: