Dzisiaj już nigdzie nie pojedziecie, słyszymy od policjanta. Przejazd przez te tereny możliwy jest tylko w konwoju, z eskortą wojska, dodaje. Bądźcie tutaj jutro o 6 rano.
Właściciel wynajmowanego przez nas pokoju pokazuje zdjęcia sprzed kilkunastu dni. Policjant nie przesadzał, na tych terenach przelewano niedawno krew. Polityczne potyczki pozbawiły życia wielu niewinnych ludzi. Fotografie pokazują spalone ludzkie zwłoki, wraki samochodów i ostrzelane domy. Teraz trwają negocjacje, ataki ustały tydzień temu… Nie ma się czym martwić, nic wam nie grozi, słyszymy.
Dzień wcześniej przekraczamy pierwszy etap zagrożonych terenów. Konwój rusza w południe, oznajmia pan wojskowy. Mamy jeszcze trzy godziny. Poczekamy tutaj, mówię. Około południa dostajemy nakaz wyjazdu. A gdzie konwój?, pytamy. Zaraz ruszają, dogonią was po drodze, możecie jechać. Konwój nigdy nas nie dogonił, mijaliśmy spalone i ostrzelane domy, mknęliśmy ile sił w kołach. Droga była pusta, nikt nią nie przejeżdżał. Czy miałam stracha? Tak, malutkiego.
Kilkanaście ostatnich dni spędzamy na motorze. Podróżowanie naszym małym jednośladem zajmuje dwa razy więcej czasu, niż samochodem. W dziesięć dni mamy pokonać ponad dwa i pół tysiąca kilometrów, nie ma więc czasu na dzień przerwy. Pod koniec dnia bolą nas tyłki. Dni mijają szybko, zmieniają się tylko przydrożne bary, napotkani ludzie, pokoje, łóżka, łazienki. Mozambik jest wielki, a data zakończenia wizy bliska.
…
Pemba, na północy kraju, stała się naszą przystanią przez dwa tygodnie lipca. Nawet za cenę gnania przez Mozambik, by zdążyć przed wygaśnięciem wizy, nie chcieliśmy opuścić ani jednego dnia z zaproszenia w „Village of Joy” (tłum. Wioska Radości). Setki dzieciaków, które mają tu swój dom. Setki studentów szkoły misyjnej, z kilkudziesięciu krajów świata. Setki Mozambijczyków uczęszczających do szkoły biblijnej. Setki dzieci z biednych rodzin, dokarmianych tutaj każdego dnia, oraz tysiące uczęszczające do tutejszej szkoły. Ponadto, kilkudziesięciu misjonarzy z całego świata i my wraz z setką innych odwiedzających. Oto wioska radości, radości nie tylko z nazwy, ale z odczuwalnej tutaj atmosfery radości, pokoju i miłości. To jakby kawałek nieba na ziemi. Nie mówię o luksusach, czy znanym nam bogactwie. Mówię o Bożej chwale, spoczywającej w tym miejscu. Czymś niewytłumaczalnym, nienamacalnym, a jednak odczuwanym gdzieś w środku, głęboko w sercu. Iris Global Ministry to organizacja, która z Heidi Baker na czele, misjonarką mieszkającą od wielu lat w Afryce, pomaga najbardziej potrzebującym, w różnych zakątkach całego świata. Swoją postawą pokazują Bożą miłość. Zatrzymują się, by pomóc jednostkom. Głoszą Ewangelię w odległych wioskach mozambickiego buszu. Tym pominiętym, zapomnianym, gdzieś daleko poza cywilizacją niosą dobrą nowinę, miłość, pomoc, cuda i znaki. Głusi odzyskują słuch, ślepi odzyskują wzrok, choroby ustają… Czy to tylko biblijne opowieści, nieaktualne w nowoczesnym świecie nauki? Nie, to realia mozambickich wiosek, do których dociera Iris. W jednej z nich rozbijamy swój obóz. Jest nas spora gromadka. Następne dwie noce spędzimy w namiotach. Nie ma tu wody ani prądu, a za toaletę służy dziura wykopana w ziemi. Do tego akurat zdążyliśmy się już przyzwyczaić. Dzielimy się na grupy i idziemy do różnych domów, by modlić się za chorych, nieść miłość, dobre słowo i wsparcie.
Jest tutaj głuchy człowiek, nie słyszy od urodzenia, mówi Michał. Wspaniale, przyprowadź go, odpowiada, jak zawsze pogodna i pełna miłości, Heidi. Dotyka jego języka, dotyka jego uszu. Jedyne, co słyszę to wypowiadane przez nią imię – Jezus. Tego jeszcze nie widziałam. Nie mija nawet minuta, a nasz nowy znajomy pokazuje, że słyszy. Michał szepcze jego imię, ale on nie reaguje. Nic dziwnego, on go jeszcze nigdy nie słyszał, mówię. Heidi przykłada jego palce do swojej szyi i wypowiada proste słowa. Drgania krtani pomogą mu nauczyć się, pierwszych w jego życiu, dźwięków. Stefan, bo tak go nazwaliśmy – jego imię było zbyt trudne, a skoro i tak nigdy go nie słyszał, to pewnie nie zrobi mu to wielkiej różnicy – powtarza proste słowa. Nie są jeszcze idealne, ale tak jak dziecko powoli uczy się mówić, tak samo Stefan potrzebuje czasu. Odprowadzamy go do jego chatki. Mijamy mieszkańców i uczymy Stefana tutejszego powitania. Na widok sąsiadek z jego ust pada „Salama”. Sąsiadki w pisk. Zbiera się tłum, żona Stefana w szoku. Mieszkańcy widzą, że Stefan reaguje na dźwięki. Potrzebują chwili, by zrozumieć co się stało. Nagle zaczynają tańczyć, podskakiwać, krzyczeć i śpiewać z radości. Dla takiej chwili warto było przyjechać tu na pace ciężarówki i spać w maleńkim namiocie z brakiem dostępu do wody. Dla takiej chwili warto było porzucić wygodę. Dla takiej chwili warto było wyruszyć w drogę… choćby w najdalsze zakątki czarnej Afryki.
Może chcielibyście podzielić się waszą historią na moich poniedziałkowych zajęciach ze studentami?, pyta Heidi. Jasne, że tak. Jasne, jasne, ale mówić przed tłumem to nie jest najprostsze zadanie, przynajmniej dla mnie, myślę sobie. Ku mojemu zaskoczeniu Heidi zaprasza nas na scenę już w niedzielę, podczas nabożeństwa z dużo większą, niż przypuszczałam, ilością zebranych ludzi. Coś jest nie tak, myślę… Nie ma żadnej tremy… Wybieram starannie cenne dla mnie historie, Heidi tłumaczy na portugalski, pastor na język lokalny, Michał kończy modlitwą. Pobłogosławmy ich finansowo, mówi Heidi. Mozambik nie jest biedny, zróbmy to jako akt wiary, że Bóg zaopatruje. Siadamy na podłodze, na moich kolanach leży chustka, a na niej pojawiają się coraz większe ilości pieniędzy. Czasami zamiast pieniędzy, ktoś daje nam doładowanie do telefonu, czasami naszyjnik. Każdy daje co może, co ma. Jedna pani przytula nas mocno i modli się za nas. Nie mam nic, co mogę wam teraz dać, mówi. Łzy leją się z jej oczu, ja ryczę razem z nią. Jej serce jest tak dobre. Swoją postawą daje nam dużo więcej, niż są warte każde pieniądze. Ktoś podchodzi i dziękuje za zachęcenie. Ktoś inny błogosławi naszą dalsza drogę. Jest dużo wzruszenia i radości. Cała sytuacja jest wyjątkowa i piękna.
Po południu grupa misjonarzy zaprasza nas do restauracji nad oceanem. Do jednej z tych, do których sami nigdy byśmy nie poszli. Tego samego dnia Heidi zaprasza nas do siebie na kolację. Dużo pięknych ludzi, dużo roześmianych dzieciaków. Dzień jakich mało, dzień pełen wrażeń.
Pemba na długo pozostanie w naszym sercu. Wyjeżdżamy z niej bogatsi nie tylko finansowo, ale przede wszystkim duchowo. Wyjeżdżamy, zachowując w pamięci nowo poznane twarze, długie wieczory niekończących się opowieści, góry śmiechu, wspólne posiłki, rozgrywki karciane nocą, wzruszenia i łzy pożegnania. Niektóre przyjaźnie przetrwają, o innych nie zapomnimy.
Pelna wzruszen historia ktora opisaliscie, pozdrawiam Was serdecznie - trzymajcie sie!
OdpowiedzUsuńHej hej ! Dziękujemy serdecznie i pozdrawiamy gorąco z pięknej Republiki Południowej Afryki
Usuń