Nadeszła pora nieskrępowanej komunikacji. Krótkie rozmowy, nie ograniczone do trzech słów uprzejmości sprawiają większą rozkosz, niż kiedykolwiek wcześniej. Zakupy, uliczne przekąski, pytanie o drogę…łatwizna. Może nie z każdym. Są tacy, którzy do szkoły nigdy nie dotarli. Wtedy zamiast angielskiego, pozostaje szeroki wachlarz jednego z dziewięćdziesięciu ghańskich dialektów do wyboru. Szkoła to luksus, na który stać nielicznych. Kilka pierwszych lat jest bezpłatne. Szkoła średnia i studia to rarytas dla wybranych. Pomimo podstawówki na koszt państwa, nie każdy do niej trafia. Dlaczego? Nie wiem…Może ważniejszy jest pełen brzuch, a nie zaprzątanie głowy szkołą. Nie chodziła do niej babka, nie chodziła do niej matka, to nic się nie stanie, jak malec też nie pójdzie.
Pierwsza noc. Ocean. Spokój. Małe rybackie wioski z każdej strony. Druga noc. Spokój. Do momentu świateł nadjeżdżającego samochodu. Walenie do drzwi. Policja! Otwierać! Krzyki, straszenie mordercami, zamieszanie, sianie postrachu. To stróże prawa chroniący naszego bezpieczeństwa, ale przed czym? Przed rybakami, czy może rybaków przed nami? Przecież Ghana to spokojny kraj, oznajmiamy policjantowi. W odpowiedzi słyszymy: Yes, it is safe but dangerous (tłum. Tak, jest bezpieczny, ale groźny). Pozwalają nam zostać. Podobna sytuacja zdarza się raz jeszcze w buszu. Tym razem w bardziej hałaśliwym wydaniu. Życzliwość policji sprawia, że opada entuzjazm, a wzrasta niechęć. Dobrze, że tylko na chwilę. Za moment wszystko ma się zmienić.
Po raz pierwszy w Afryce spotykam ludzi, którzy nie mają nic. Widywałam ich wcześniej, teraz jednak mogę usiąść, przyjrzeć się , porozmawiać, dotknąć. Powierzchownie, na chwilę… ale z bliska.
Przemierzamy afrykańskie gąszcze. Droga wyboista, kurz, upał. Mijamy postacie z miską, maczetą, drewnem na głowie. Od dzieci po starców. Nie…miasta takie nie są. Miasta przypominają Europę... no może jedynie malutką jej namiastkę. Nie Niemcy czy Francję, ale tą bardziej wschodnią. Ale może to tylko złudzenie po ujrzeniu kilku betonowych budynków…?
Zatrzymujemy się na małym poletku bananów. Zjawia się dwóch młodzieńców z darami w dłoniach. Witamy!, oznajmia jeden. Jesteście tu mile widziani. Zapraszamy do wioski. Chwila odpoczynku, zabieram pieniądze i niezbędniki, spodziewając się dłuższego spaceru i wioski z gotującymi paniami, miejscowym barem i szwędającymi się ludźmi. Mijamy kilka bananowców, kakaowców i…jest …ale nie wioska, nazwałabym ją osadą z kilkoma przyległymi do siebie chatkami, dokładnie siedmioma. Kilku chłopców, jedna pani starsza zwana mamą i kilkoro dzieci, reszta w polu. Żyją jak jedna rodzina. Jakie jest prawdziwe pokrewieństwo krwi, trudno stwierdzić. Kosztujemy owoców kakaowca w kilku etapach jego rozwoju. Mało ma wspólnego z końcową fazą batonika na półce w sklepie. Największym odkryciem jest produkcja wina i bimbru z palmy. Na do widzenia otrzymujemy butelkę palącej mikstury, której bez rozcieńczenia nie odważylibyśmy się spróbować. Tylko dwóch chłopców mówi po angielsku, reszta nie była nigdy w szkole. Pomimo owoców, kassawy i bimbru nie mają wiele. Praktycznie nic. Skoro taka bieda, to dlaczego chłopaki siedzą w osadzie zamiast iść na bazar z matką i sprzedawać to co mają? Dlaczego nie pożyczą od sąsiada beczki do produkcji bimbru na sprzedaż, na którą teraz ich nie stać ? Nie mam odpowiedzi. Pytania zadaję sobie po czasie. Być może to brak edukacji powoduje problem z zaradnością i organizacją pracy, nawet jak posiadają tak niewiele. Może to brak motywacji, perspektyw, a może niechęć przed zmianami? Nie wiem, ale może jeszcze się dowiem. Pomimo biedy ugościli nas tym co mieli. To dziwne, ale czułam się tam nadzwyczaj swobodnie. Jakbym znała ich od dawna. Rano serwujemy chłopakom kawę. Tylko jeden z nich raz w życiu jej próbował. Dla pozostałych to absolutna nowość.
Ruszamy dalej. Kierunek Tema. Po drodze znajdujemy plażę i największe, jak do tej pory, skupisko Rasta People. Oprócz hasających po plaży warchlaczków i szemranego spotkania bossów w bogatych autach i z kierowcą, wyglądającym jak dealer zioła, to przesympatyczne miejsce, z widokiem na ocean i miejscowym barem na piasku. Spędzamy noc, następnego dnia kilka godzin, gawędząc z miejscowymi artystami, po czym ruszamy dalej. Chcemy poznać Monikę i Ediego, których pomoc w zdobyciu Ghańskiej wizy była niezastąpiona.
Nie mamy żadnych planów, ani ram czasowych dla naszej podróży, która bardziej staje się życiem, a nie wycieczką z wizją powrotu. Mieliśmy zostać jeden wieczór, a tu minął drugi tydzień i zapowiada się więcej. Weekendy spędzamy w Temie okupując ogródek Ediego. Przewijający się ludzie i domownicy tego miejsca, dają poczucie ghańsko-polskiej rodziny i chwilowej stabilizacji. Dużo jemy, oglądamy Puchar Narodów Afryki, poznajemy zwyczaje i obyczaje tutejszego życia. Tydzień mija nam w Duadze, przyglądając się działalności przedszkola, którego motorem, pomysłodawcą i założycielem jest Monika. Mnóstwo dzieciaków, śmieszne małe zasmarkane szkraby. Obserwujemy życie, rozmawiamy z ludźmi, krzątamy się to tu to tam. Michał wiadomo…konstruktor, wynalazca. Coś tam obmyśla z panem woźnym, Andrusem. Ja oprócz wytarcia gluta lub przytulenia zaryczanej buźki, po prostu jestem.
Raz dziennie odwiedzamy poparzonego chłopca, który wlazł w ogień. Towarzyszymy Monice, nauczycielom i dzieciom odwiedzającym malucha. Oni przerabiają lekcje, zmieniają opatrunek a ja, pomimo mojej białej skóry, próbuję wtopić się w tłum.
Kilka izdebek i mała przestrzeń na środku. Dzieciaki wszędzie. Nie wiem czy stąd, czy od sąsiadów. Jeden telewizor, więc tłum gapiów wychodzi poza mały, duszny pokoik, by z zewnątrz wpatrywać się w ekran. Jak mały zaczyna wyć podczas ściągania bandaży i przemywania ran, tłum na chwile spuszcza wzrok, by obserwować poszkodowanego. Mała powierzchnia, mnóstwo ludzi, wiele się dzieje. Siedzę na murku i patrzę jak w kinie. Nikt nie zwraca na mnie uwagi, a może tylko tak mi się wydaje. Wydzierający się pacjent skutecznie skupia uwagę. Co jakiś czas, z różnych izdebek wyłaniają się postacie. A to muskularny młodzieniec bez przedniego zęba, łapie małego brzdąca i kąpie go w misce. A to głowa starszej kobiety wyłania się co chwilę, w przerwie drzemki lub zmiany położenia niemowlaka, łażącego po jej nagiej piersi. A to koza wkradła się, by wyjeść kassawę z przewróconego wiaderka. Wpada też kura, wyżerająca nasiona palmy. Najstarsza pani domostwa przysypia na ławeczce, ale najczęściej jest zajęta. Stara ręka zwinnie operuje maczetą, obierając kassawę, banany lub przygotowując nasiona palmy do suszenia. Lubię ją. Jej pomarszczona twarz spokojnie kiwa na przywitanie. Nie rozmawiamy, nie mówi po angielsku. Nie szkodzi. Mieszka tu kilka pokoleń. Naliczyłam cztery z jednej rodziny. W pomieszczeniach nie ma wiele. Kobieta z malcem na nagiej piersi leży tylko na kawałku materiału. W powietrzu czuć kłujący zapach potu. Upał, brak wiatru. Przepędzam kurę, która uparcie wyżera nasiona przygotowane na olej. Od czasu do czasu ktoś zagaduje. Chłopiec opatrzony, najedzony, zadowolony z odwiedzin.
Wracamy do Mankessim, które w ciągu tygodnia staje się naszym domem. Około osiemnastej gaśnie światło. Życie jednak kwitnie, stragany oświetlane są specjalnymi świeczkami z olejem i płonącym patykiem. Zawsze można ratować się komórką, małymi latarkami, lampkami, cokolwiek jest pod ręką. Nigdy nie wiemy, kiedy zabraknie prądu. Na tą przypadłość choruje nie tylko to miasteczko, ale cały kraj. Elektryczność jest wydzielana. Dwanaście godzin jest prąd, dwanaście godzin nie ma. Czasem dłużej, czasem krócej, niekiedy jest systematyczność, a niekiedy nie. Mankessim należy do tego drugiego. Jak nie ma prądu, nie ma wody. Jak jest, to w sumie też jej nie ma…. Mówię o tej z kranu. Przed domem jest wielki zbiornik, więc przy każdej potrzebie, wystarczy wiaderko i kilka rundek z kuchni na podwórko i z powrotem. Nam prądowo-wodne problemy nie straszne. Mamy solar na dachu, mamy dwa duże zbiorniki wody. Kochamy Afrykę…
Michał to najlepszy kompan podróży, towarzysz przygód, życia, odkrywania świata, łez i radości. Dopiero po spotkaniu Moniki dochodzi jednak do mnie, jak bardzo brakowało mi damskiego towarzystwa. Godzinnych pogaduch, przesiadywania na tarasie, sączenia kawy i babskich rozmów o wszystkim i niczym. To miły i nieoczekiwany prezent po wielomiesięcznym męskim otoczeniu. Jesteśmy wdzięczni za Monikę i Ediego, za ich gościnę i otwarte serca. Zyskaliśmy przyjaciół, którzy są dla nas jak rodzina. Może tylko na chwilę, ale za to jak cenną.
|
Witaj oceanie w Ghanie |