środa, 20 maja 2015

Togijskie życie nad oceanem

Słyszę nawoływanie…może śpiew…a może okrzyki zachęty… To kilka osób z wioski obok ciągnie grubą linę wychodzącą z oceanu. To sieci zarzucone tuż o świcie. Z minuty na minutę powiększająca się grupa ludzi, oddala się w głąb plaży. Po godzinie, dwóch, pracuje już kilkadziesiąt osób z każdej strony. Dwa końce sieci, oddalone od siebie o kilometr, może więcej. Dwie potężne ekipy ciągną liny tak, by po kilku godzinach spotkać się w połowie drogi i wyciągnąć zdobycz, główne źródło utrzymania całej wioski. Kilku godzinna praca nie należy do najłatwiejszych. Kobiety roznoszą wodę spragnionym. Niektóre sprzedają jedzenie. Co pół godziny jest przerwa. W miarę jak postępuje praca widać rotację ludzi. Ktoś kogoś zmieni. Ktoś się dołączy. Ktoś zmieni pozycję. Zaangażowana jest cała wioska. Mężczyźni i kobiety. Zbawienna bryza ułatwia trudną i wielogodzinną pracę, obniżając temperaturę palącego słońca. Przekonuje się o tym Michał, łapiąc za linę wraz z tubylcami. Nareszcie są. Jest ich mnóstwo. Nie są to oceaniczne bestie jakich się spodziewałam, ale małe i średnie rybki. Każdy wie co robić. Praca wre. Wyciąganie, przebieranie, oczyszczanie sieci ze zbędnych galaretowatych żyjątek. Napełnianie mis, segregowanie według rozmiarów. Teraz już przerw nie ma. Ryba nie lubi upału. Nie….połów nie należy do mieszkańców, ale do szefa, który ma sieci. On płaci za pracę i odsprzedaje zdobycz. Płaca marna. Ale nie ma wyjścia. Podczas segregacji i wyciągania ryb, widać jak wielu przemyca po kilka sztuk dla siebie. Szef się piekli. Bezskutecznie. Nie upilnuje wszystkich. Mężczyźni przytrzymujący sieci sporadycznie i niepostrzeżenie wyrzucają za plecy pożądany towar. W oka mgnieniu sprytnie przechwytują go, krzątające się obok, kobiety. W złowionych, niepotrzebnych galaretach znajduje się mnóstwo malutkich, pięciocentymetrowych rybek. Idealne na sos. Nic się nie marnuje. Ryby posegregowane. Zaczyna się targ. Każdy kupuje co może. Niektórzy na handel, inni do własnego użytku. Jutro to samo… o piątej wyruszą łodzie. Jakaś wesoła buzia zagląda nam do samochodu. Rose, miejscowa fryzjerka. Nasz pulchniutki aniołek o szczodrym, troskliwym i wielkim sercu. Dba byśmy nie byli głodni. Przynosi tutejsze smakołyki. Gotuje więcej, by nie zabrakło nam na kolacje. Uczy mnie tajników afrykańskich wege sosów. Nie jesz mięsa?, pada przy pierwszy spotkaniu. Nic nie szkodzi, zrobię bez. Wiecznie zadowolona, lubiąca ładne fryzury i dobre jedzenie, mieszkanka rybackiej wioski. Po dniu pełnym wrażeń przy połowach ryb, zapominamy kupić wodę. My tak, Rose nie. Przynosi całą torbę z samego rana. Rozczula nas jej cudowna postawa i prostota w byciu dobrym dla innych. Lubi moje dredy. Tu w Afryce nie są postrzegane negatywnie, jak to niekiedy miało miejsce w Polsce. Tu nikt nie pyta: A jak to się myje? A co zrobisz jak ci się znudzi? No przecież musisz je kiedyś obciąć i co wtedy? A jak znajdziesz prace z takimi włosami …. Faktem jest, że przez negatywne stereotypy w europejskich mądrych głowach, pracy, w wielu miejscach, bym nie znalazła. W Afryce to zupełnie inna bajka. Pani w banku z warkoczykami po tyłek to nic nadzwyczajnego. Mamka w średnim wieku z kolorowymi frędzelkami, zamiast trwałej ondulacji, nie robi na nikim wrażenia. Widok moich dredów to zawsze pozytywna reakcja. Dlaczego? Pewnie dlatego że są moje. Afrykanki, pomimo pięknych warkoczyków, plecionek, loków i innych cudnych rzeczy na głowie, cierpią na jeden mały deficyt. Włosy nigdy nie są ich. W najlepszym przypadku noszą włosy jakiejś brazylijskiej długowłosej piękności. Reszta to sztuczne, nie zawsze dobrze zrobione peruki. Jeśli kiedykolwiek zazdrościłaś afrykańskim kobietom ich pięknych bujnych fryzur, to właśnie teraz możesz przestać. Ich włosy są krótkie, liche i bardzo cienkie. Przyczyna? Nie wiem. Najwidoczniej brak witamin pozbawia ich bujnych czupryn, widzianych niestety już tylko u dzieci. Mały szkrab ładuje się na krzesło. Woła swojego starszego braciszka. No tak…pora śniadania, obiadu czy kolacji, więc maluchy, w odróżnieniu od typowej togijskiej rodziny, chcą jeść przy stole. Mała Etya i Yotam. To nie często spotykane zachowanie. W Togo dzieci nie jedzą z dorosłymi. Jedzą to, co tamci zostawią . Starsi synowie słuchają matki i usługują podczas posiłku. Przyniosą wodę, podadzą ściereczkę, widelec. My nie jesteśmy do tego przyzwyczajeni. Wręcz napawa mnie to lekkim zakłopotaniem. Ale taka tu tradycja. Taka kultura. Takie wychowanie, więc ciężko z tym dyskutować. Starsi i goście mają pierwszeństwo. Dla młodych to nie obraza, wręcz przeciwnie. To normalne. Szacunek do starszych ma tu inny wymiar. Przyjmuję zatem z wdzięcznością ich dobroć i wielką gościnność. Obserwuję z zaciekawieniem ich postawę i radość przy wykonywaniu codziennych czynności. Spędzamy tydzień z piękną rodziną Shantal, przyjaciółmi Roberta, naszego ulubionego księdza-misjonarza, których odwiedzamy w Lome. Nasz busik bez problemu mieści się na podwórku ich domostwa. Wiele się dzieje wokół jedzenia. Wykarmić trzynaście osób to nie bułka z masłem. No może dla mnie, dla nich to normalne. Tu gotuje się na powietrzu, więc nigdy nie jesteś sam. Tu gotuje się dużo i na pewno inaczej. Można zjeść „patę”, czyli papkę z mączki kukurydzianej, „fufu”, czyli papkę z yam’u (ichniego ziemniaka) i plantain’ów (niesłodkich kuzynów bananów) ,kaszę, makaron lub ryż. Węglowodany serwuje się z odrobiną sosu, a te są przeróżne, o tajemniczym wyglądzie i smaku… Każdy wie co robić. Chłopcy mają podzielone zadania. Jeden gotuje, drugi zmywa, trzeci idzie na zakupy, czwarty dba o zwierzęta, piąty przebiera malucha jak narobi w majty. Jest harmonia i spokój. Upał dnia gromadzi wszystkich pod palmą, na środku podwórka. Życie dzieje się na zewnątrz. Tu nikt nie zamyka się we własnych czterech ścianach. Życie w Afryce, to życie stadne. Ostatniego wieczoru my bierzemy się za gotowanie. Michał grilluje ryby. Ja z Fabrice’m, przyszywanym synem Shantal, robię sałatę i nadziewam papryczki. Mówiąc sałatę, nie mam na myśli główki czy dwóch, ale ogromną ilość, aby wykarmić kilkanaście osób. Witamin nigdy za wiele, szczególnie tu, na czarnym lądzie. Smarujemy pieczywo czosnkiem i oliwą. Nie dwie bagietki ale całą górę. Gotowanie na powietrzu, z roześmianymi ludźmi dookoła to wielka radość. Dzisiaj jemy wszyscy razem. Nikt nie czeka. To najpiękniejszy wieczór z rodziną, która na długo pozostanie w mojej pamięci. Afrykańska rodzina nie pozostawi cię samym. Nie masz rodziców, przygarnie cię ciotka. Mąż cię zostawił, przygarnie cię siostra. Wielkie rodziny w małych domach. Nie wszędzie. Ale tutaj tak. Czy ja, niegdyś osoba lubiąca samotność i chwile ciszy gdy nikogo nie ma obok, mogłabym żyć w tak dużym stadzie, bez prywatności i kąta tylko dla siebie? Na chwilę tak. Na dłużej jeszcze nie próbowałam. Od roku nigdy nie jestem sama. Zawsze jest przy mnie Michał. Moją samotnią stał się nasz taras z widokiem na świat. To trawa, to szum drzew, to huk oceanu. To sawanna i roztapiające ziemię słońce. To góry i trzepot skrzydeł wielkich ptaków. To wszędzie tam, gdzie jesteśmy. Wszędzie tam, gdzie dojedziemy. Lubię to… wiedząc, że nigdy nie jestem sama.


Plaże w Lome, stolicy





Plaże niedaleko granicy z Beninem





Michał łapie za liny...


























Ocean wyrzucił ogromnego żółwia...myślałam że jeszcze żyje..niestety

Rose uczy mnie gotować pyszne afrykańskie sosy


Rodzina Shantal z którą mieszkalismy tydzień

Mały Yotam

Etya z pięknym afro...naturalnym

Nasze tarasy

































Brak komentarzy:

Prześlij komentarz