Szukamy naszej paczki, oznajmiamy panu w punkcie firmy kurierskiej na lotnisku w Lome, stolicy Togo. Podajemy numer. Czekamy. Rano otrzymujemy telefon, że paczka podobnie jak dwa tygodnie temu, niezmiennie znajduje się w Wielkiej Brytanii. Ślad zaginął. Europa twierdzi, że od dwóch tygodni jest w Togo. Gdzie jest błąd? Gdzie mogła utknąć?...
Siedząc rano w barze, spakowani by wracać do Tchamby, jakieś czterysta kilometrów stąd, gdzie od kilku tygodni znajduje się nasz zepsuty dom, rozmyślamy co z paczką. Nieustanie przychodzi myśl, że pomimo zapewnień togijskiego biura o braku naszej przesyłki, ona gdzieś tam jest, zagubiona, pominięta w magazynie, kilkanaście kilometrów od nas.
Ale od początku…
Trzecia nad ranem. Jeszcze chwila do świtu. Nie możemy spać. Ja zrywam się i biegnę do toalety. Czyżby po raz pierwszy problemy żołądkowe? Podobno dopadają każdego. Więc czemu nie mnie? Liczyłam na to, że jestem wyjątkowa i mój żołądek nie da się złamać małym, afrykańskim bakteriom. A jednak…. Michał pomimo trzydziestu stopni w busie ma dreszcze. Zimno mi, słyszę. Bolą mnie mięśnie. Malaria? Poczekajmy do rana, decydujemy. Zróbmy testy, zanim zaczniemy faszerować się chemią. Nie…podaj mi leki teraz, słyszę po chwili. Jest coraz gorzej. Po pół godziny Michał płonie. Jest coraz zimniej, mówi. Okrywam go kocem. Parzy. Nie możemy spać. Michał z bólu a ja?... z przejęcia? Rano słabnę licząc, że wszystko i tak jest w porządku. Nie dopuszczam myśli, że też mam malarię. Koło południa zwala mnie z nóg. Chyba to nie żarty. Biorę pierwszą dawkę leków. Zaczyna się dobowa walka z wykańczającą tropikalną bestią. Boli mnie każdy kawałek mojego ciała. Od stóp po czubek głowy. Nie mogę leżeć. Nie mogę siedzieć. Kręcę się, jęcząc z bólu przerywanym, niekontrolowanym wybuchem płaczu. Z bezsilności. Resztkami sił dochodzę do toalety, żołądek zupełnie przestał funkcjonować. Dzięki Bogu obozujemy w parafialnym lesie u Roberta, gdzie mamy toaletę i bieżącą wodę. Pomimo nieprzyjmowania pokarmu biegunka nie daje za wygraną. Leki nie działają. Zaczynają się ataki wymiotne. Nie mogę stać na nogach. Siedzę na dworze. Wymioty, drgawki. Kiedy to się skończy?, pytam nie oczekując odpowiedzi. Wracam do busa i padam na skrzynię położoną niżej niż łóżko, ono jest zbyt wysoko, nie dam rady. Majaczę. Jestem przytomna, ale nie rozumiem słów, które ze mnie wychodzą. Jakby usta przestały mnie słuchać i poruszają się we własnym, nie znanym mi rytmie. Mamroczę o wodzie. Michał zbiera siły i po kilku minutach podaje woreczek z wodą. Nie ma jednak siły, by podtrzymać mi głowę. Ja nie mam siły jej podnieść. Moczę usta. Biorę łyk. To był błąd. Znowu wymioty. W końcu ląduje w łóżku. Jęczę z bólu. Nie wiem jak długo. Zasypiam. Znaczy, że puściło. Budzę się. Jest ciemno. Poszło sobie, mówię. A my wciąż żyjemy. Najgorsze za nami. Trzeciego dnia zaczynamy coś jeść. Kończymy leczenie. Cały tydzień wskaźnik słabości w tęczowym busie jest bardzo wysoki. Żołądek ciągle żyje własnym życiem, kompletny brak synchronizacji. W porównaniu do samej malarii, żołądkowe perturbacje to pestka. Pestka jeśli nie musisz podróżować. My natomiast musimy. Nie, nie naszym samochodem. Nasz stoi zepsuty z potłuczoną przednią szybą. Zamówione, prawie miesiąc temu, części nie przychodzą. Wiza kończy się za kilka dni. Trzeba zebrać siły, żołądek w garść, ruszamy do stolicy. Nic nie jemy. To na pewno pomoże. Nie chcemy zasmrodzić publicznych środków transportu. Łapiemy busa do Lome. Osiem godzin ściśnięci jak sardynki z innymi osiemnastoma pasażerami w busie, dużo mniejszym niż nasz, to zabawa po pachy. Michał półdupkiem siedzi na malutkim składanym siedzeniu. Dzieli je z innym podróżnym. Pupa boli, ale brak możliwości poruszania się. Całe szczęście, że osoba przewożąca małe, śmierdzące rybki opuściła nasze miłe towarzystwo. Nie tęsknię za nią. Ludzie się nie mieszczą, ale nikt nie narzeka. Tak już jest. Dojeżdżamy cało. Po chwili, przy pomocy miejscowego, młodego barmana, znajdujemy hotel. Taki nieoznakowany. Tani. Jest nawet balkonik. Uroczo. Szósta rano, trzęsienie ziemi?, myślę. Nie, to tylko młyn kukurydzy, tuż pod naszym łóżkiem. Taka mała niespodzianka w gratisie, łóżko z masażem i darmowe budzenie o świcie. Składamy wnioski o wizę. Kolejne trzy miesiące w Togo. Jedyne 60.000 FCFA (około 400zł), odbiór po dwudziestu czterech godzinach. Szybko i bezproblemowo. Ruszamy w podbój miasta. Coraz łatwiej się nam żyje. Kilka podstawowych francuskich zwrotów ułatwia egzystencję. Znamy ceny. Wiemy gdzie i co można zjeść. Wiemy za ile są hotele. Wiemy jak się poruszać. W Afryce to bardzo proste. Niemal każdy robi za taksówkarza. Stań na ulicy, machnij ręką, albo nic nie rób. Po kilku sekundach na pewno ktoś cię zaczepi. Jeśli on nie jest taksówkarzem, to od razu kogoś ci złapie. Wskakujemy na moto taxi, przejeżdżamy całe miasto i lądujemy w sercu Lome, na wielkim bazarze, rozciągającym się na kilkanaście ulic. Od wczoraj jesteśmy już zdrowi. Żołądek jakby na żądanie, zaczyna pracować jak trzeba. Przemierzamy uliczki wypchane straganami. Towaru jest tu znacznie więcej niż kupujących. Zresztą, jak w większości dużych miast Afryki. Można kupić dosłownie wszystko. Sączymy słodki napój z woreczka. Wymieniamy pozdrowienia. Gawędzimy z właścicielami małych sklepików. Jest chłodno. Ocean chłodzi miasto. Pora deszczowa przynosi chmury, zakrywające płomienne słońce. Chodzimy bez celu uśmiechając się do miasta. Jest idealnie.
Kolejny poranek. Młyn pracuje. Podłoga drży. Odbieramy wizy. Spakowani siedzimy w barze na trawiastym skwerku pomiędzy dwiema ruchliwymi ulicami. Dużo stolików. Nocą miejsce to tętni życiem. Czy dzień czy noc, siedząc w barze w Lome, nie wstając z miejsca, możesz kupić wszystko. Od papierosów, chusteczek, wieszaków, przez gaśnicę, telefony, gadżety, biżuterię, aż po sztukę, buty, garnitury… Nie wspominając o gotowanym jajeczku lub innej domowej przekąsce. „Chodzące” sklepy nigdy nie śpią. Zastanawiam się, kto w nocy kupuje patyczki do uszu, oferowane nagminnie klientom rozbawionego skwerku. Odpowiedź przychodzi szybko - ja. Teraz, rankiem, oprócz nas i „sklepów na głowach”, z jednej strony pan funduje sobie drzemkę, skończywszy poranny browarek, z drugiej strony Rasta, w wielkiej kolorowej czapce, w dresiku moro i złotym zegarku na ręku, wgapia się w swoją najnowszą, wypasioną komórkę. Siedzimy przy herbacie kupionej po drodze. Nauczyliśmy się wchodzić i spędzać czas gdzie chcemy, niezależnie czy mamy zamiar coś kupić czy nie. Nie ważne czy chodzi o miejscowy tani bar, czy o strzeżoną, luksusową plażę z wygodnymi leżakami, gdzie napój kosztuje tyle, co w warszawskim klubie, którego na pewno nie mamy zamiaru kupić. Jak to mówi Michał, wchodzimy na pewniaka jak w „Rejsie”, a co.
Powinniśmy łapać busa do Tchamby, myślimy. Daleka droga przed nami. Na pewno nie chcemy pokonywać jej nocą. Myśli krążą jednak wokół zaginionej paczki. Nie chce wyjść nam to z głowy. Pomimo telefonów do biura mamy przekonanie, by i tak zjawić się u nich osobiście. Jak bardzo wydaje się to pozbawione sensu, absurdalne i nielogiczne, to pomysł odzyskania dzisiaj przesyłki nie daje nam spokoju. Z drugiej strony strata czasu i pieniędzy na kolejną noc w hotelu, myślimy. W tym momencie podchodzi Rasta. Wita się serdecznie. Uśmiechnięty i przemiły, Lolo- tak ma na imię. Po krótkiej rozmowie wraca do swojego towarzysza. Po chwili kelnerka przynosi dwa piwa, to od tamtego pana, mówi, wskazując poznanego Lola. Macha nam zadowolony. Wątpliwości zostały rozwiane. Zanim wypijemy piwo będzie za późno na powrót. Zostajemy, rozkoszujemy się porankiem i obmyślamy plan odzyskania zagubionych części. Znajomy z ambasady francuskiej w Lome- Mark, na którego nazwisko i adres powinna przyjść paczka oznajmia, że ma czas by spotkać się z nami w biurze przesyłek. Łapiemy moto taxi. Docieramy na miejsce przed Markiem. Paczki nie ma, mówi pracownik biura. Chodzi, sprawdza kilkakrotnie. Mam tylko trzy paczki ze Stanów, żadnej z Europy, mówi przekonany. Wypytujemy o szczegóły transportu. O ewentualne lotniska, gdzie paczka mogła utknąć. O biuro celne. O to, o tamto… O wszystko…. Na pewno dojdzie, słyszymy. Czasami zmieniają numer paczki i ginie w systemie, oznajmia pracownik. Tracę nadzieję i wierzę w to co słyszę. Mimo to nie opuszczamy biura. Siedzimy wygodnie około trzydziestu minut, opowiadamy panom o naszej podroży i drogich konsekwencjach związanych z opóźnieniem poszukiwanej paczki z nowymi częściami do auta. Michał naciska dalej, przekonując by sprawdzono magazyn raz jeszcze. Zabawne, myślę. Są tam trzy paczki, nie tysiąc. Ciężko przeoczyć tą jedną z Europy. Odbiorcą jest ambasada Francji, dodaje Michał. Pan ponownie ginie za drzwiami. Po chwili wraca…z paczką na ramieniu. Jest tu od czterech dni, oznajmia zadowolony. Numer faktycznie zmieniony. Stary jednak nie zginął. Oba widnieją na paczce. Absurd, którego logicznego wyjaśnienia nie potrafię znaleźć. Ulga, radość, ale i niedowierzanie w niedbalstwo przemiłych panów z biura. Gdybyśmy pojechali do Tchamby. Gdybyśmy nie naciskali. Gdybyśmy uwierzyli pracownikom biura…. Gdybyśmy….Dzięki Bogu udało się. Przyjeżdża Mark. Trzeba iść do biura celnego. Otwierają paczkę. Sprawdzają wnętrze. Pytają o wartość. Obliczmy skrupulatnie, nie spodziewając się konsekwencji naszej uczciwości. Pan szef wylicza cło, 53% wartości przesyłki. Prawie 100.000 FCFA (około 650 zł). Nasze zdumienie wydaje dziwny dźwięk niedowierzania. Na tyle dziwny, by wyrzucić nas w złości z biura. Na ratunek przybywa pan Transiter. Wielu jest ich we wszystkich rządowy placówkach. To oni pomagają w licznej biurokracji. Robi wyliczenia. 40.000 FCFA to kwota którą możemy zapłacić, mówię. Negocjacje. Zbijanie ceny. Udaje się. Pan celnik przyjmuje, obniżoną o ponad połowę, kwotę za cło. Wracamy zadowoleni do hotelu. Tym razem nie do pokoju nad młynem.
Wracamy do Tchamby. Po ośmiu godzinach sardynkowej jazdy przenosimy się do taksówki osobowej. Ostatni etap podróży pokonujemy zabytkiem, którego lat świetności nie pamiętają najstarsze ludy Afryki. Przednia szyba pokryta pajęczyną pęknięć, podtrzymywana dwoma patykami tak, by nie wylądowała na twarzach podróżnych. Pan kierowca przewieszony przez boczne drzwi, obserwuje wyboistą drogę podczas jazdy. Przez szybę widzi niewiele. Drzwi od strony pasażera trzeba nastawiać, lekko podnieść na zawiasach i trzasnąć z gracją, by wciśnięty w nie trzeci pasażer z przodu, nie wypadł na zakręcie. Tylne drzwi otwierają się przy lekkim pchnięciu. Klapa bagażnika się nie domyka. Michał trzyma torbę, ja trzymam Michała. Z przodu nie ma bocznej szyby, nasza z tyłu się nie otwiera. Nie ma korbki. W sumie niczego tu nie ma. Hamulców też nie ma. Zwalniamy przed górką na tyle, by nasz wehikuł nie nabrał niekontrolowanej prędkości światła. Suniemy naszą wesołą gromadką miotani turbulencjami przypominającymi lot samolotem. Obok mnie siedzi okryta po czubek nosa pani, której wycieka z torby czerwony olej. Szkoda że założyłam jasne ciuchy, myślę po cichu. Co tam ciuchy….ważne by dojechać, pukam się w głowę.
Przy pakowaniu dwóch białasów do tego, rdzawego w środku pojazdu, gapie pękają ze śmiechu.
This is Africa, słyszymy od przechodniów. To jest właśnie Afryka.
Bezcenne.
|
Przydrożne warzywniaki |
|
Dodaj napis |
|
Termity, latające stwory, łapane na wiadro z wodą, suszone, pieczone...idealna przekąska do lokalnego piwa |
|
Pozdrawiamy z Togo |