poniedziałek, 27 lipca 2015

Czekając na deszcz

Nadszedł czas pożegnania. Spędziliśmy z Robertem ostatnie dwa miesiące, może dłużej. Stał się nam tak bliski, że pożegnanie odbywa się bez słów. Co tu mówić. Łzy cisną się do oczu. Skąd się to bierze, myślę. Im dłużej podróżuję, tym łatwiej i szybciej przywiązuję się do ludzi, do miejsc. Nasze losy splatają się z innymi. Zatrzymujemy się na chwilę . Mija kilka tygodni. Opuszczamy miejsce, a serce wyciska łzy. Pożegnanie to nowy początek, jak mówi Robert. Po chwili ocieram policzki i wszystko wraca do normy. To dziwne. Wyjeżdżając z Polski płakałam tylko za moimi kotami. Teraz ryczę przy każdym pożegnaniu. Godzina trzynasta. Lepianka z gliny. Malutka. Nie ma krzeseł, nie ma stołu, murek dookoła, blacha nad głową. W środku mamka serwuje wino z rafii, lane prosto z wiadra. Lepianka radości, gdzie co chwilę zagląda nowa postać. Starzy, młodzi. Mężczyźni, kobiety. Dzieci śpią obok. Każdy z michą w ręku i opowieścią na ustach. Afryka jest głośna. Radośnie, głośno i z uśmiechem na twarzy. Tak wyglądają rozmowy afrykańskich braci. Obserwujemy ich jak w kinie. Gestykulacje, salwy śmiechu. Bieda aż piszczy, a tu radości co nie miara. Jakbyśmy przejmowali się wszystkim i nie umieli cieszyć się małymi chwilami, to co by nam pozostało, mówi towarzysz glinianej gospody. Wpada młodzieniec z ojcem. Zdałem dzisiaj końcowe egzaminy na studiach, oznajmia podchmielony już chłopak. Ojca rozpiera duma. Mamka polewa każdemu. Nie omija naszych misek. Dolewa po brzegi. Starszy pan stawia wszystkim, wyjaśniają biesiadnicy.. Mają co świętować. Po godzinie, może dłużej kończy się wino. Każdy wraca do swoich obowiązków. Lądujemy w miejscu, gdzie oprócz jaszczurek, kóz i małych owieczek, wylegujących się na murkach, skaczą ciekawskie i zwinne małpy. Opuszczony hotel w Fazao. To tutaj trzy miesiące temu wyruszyliśmy w poszukiwaniu słonia. Tym razem trafiliśmy na zakończenie ramadanu. Wioska w całości muzułmańska. W ciągu dnia widać odświętne stroje, wiszące w centrum wiochy, kawały świeżego mięsa oraz gary pełne potraw, bulgoczące na podwórkach. W nocy z hałaśliwych i trzeszczących głośników rozbrzmiewa dudniąca muzyka. Nigdzie nie ma prądu, poza jednym, zdezelowanym i padającym co chwilę generatorem w barze. Zapada mrok. Zapada ciemność. Widać tylko światełka telefonów i małe latareczki, oświetlające dziurawą drogę przemieszczających się ludzi. Bar to jedyne miejsce z odrobiną światła i trzeszczącą muzyką. Dzieciaki szaleją na trawie. Jest tak ciemno, że widać tylko poruszające się postacie. Nasz towarzysz urodzony w Ghanie to śmiałek, który wraz z osiemdziesięcio-osobową grupą, odważył się wskoczyć do łodzi w poszukiwaniu lepszego świata. Nie każdemu udaje się przedostać i przeżyć kilka dni na łodzi, przemierzającej fale morza śródziemnego. Udało się z ocaleniem życia, nie udało się z pozostaniem w wymarzonej Europie. Niedaleko brzegu przechwyciła ich straż. Kilku desperatów wyskoczyło z łodzi, licząc, że fale dadzą im schronienie, a silne ciało dopłynie do brzegu. - Czy przeżyli?, pytam rozmówcę. - Nie wiem. Zabrali nas do obozu. Mnóstwo ludzi. Zaczęły się przesłuchania. Każdy chce zostać w Europie. Nie każdemu wolno. Brak dokumentów. Brak wiz. Brak dobrego powodu. Zostali ci z Somalii. Ich powodem było zagrożenie życia przez toczące się wojny i panujące klęski głodu, opowiada. Ghana to wolny kraj, usłyszał nasz towarzysz. Wraz z innymi wylądował na statku i powrócił do ziemi swoich ojców. Mieli rację, mówi. Ghana, Togo to wolne kraje. Jedzenia nie brakuje. Nie ma tylko pieniędzy. Wśród małp i beczących kóz pozostajemy tydzień. Malaria postanawia przypomnieć o swoim istnieniu. Tym razem jej ofiarą pada Michał. Jest łagodniej niż poprzednio. Przez trzy dni chodzę do wioski w poszukiwaniu czystej wody i chleba. Chleb to tylko grymas, bez którego od roku radzimy sobie z łatwością. Bez wody już nie. Nie ma wyjścia, gotujemy tą ze zbiorników mając nadzieję, że jest wystarczająco czysta, a wysoka temperatura zabije wszelkie bakterie. Zazwyczaj wody wystarcza na cztery dni. Oprócz tego piętnaście litrów czystej do picia. Tym razem, pomimo braku wody pitnej, zbiorniki nie wyczerpują się przez tydzień. Woda kończy się w dniu odzyskania sił i wyjazdu z krainy dzikich małp. Cuda dnia codziennego, cuda rozmnożenia i codziennego zaopatrzenia. Ruszamy dalej. Zaczarowana kraina, gdzieś w nieokreślonym miejscu. Czas się zatrzymał. Same lepianki ze słomianymi dachami. Każda oddalona od siebie o kilkadziesiąt metrów. Pomiędzy nimi pola. Brak cywilizacji sprawia, że jest czysto. Nie ma walających się woreczków, ani zbędnych papierków. Nie ma prądu, nie ma wody…cofnij…jest woda…z wysychającej rzeki. To jedyne źródło. Do picia, do prania, do pojenia zwierząt. Deszcz nie padał od wielu miesięcy. Pora deszczowa skutecznie omija to miejsce. Ku rozpaczy mieszkańców, wysychają pola. Niektórzy winą obarczają szamanów i ludzi składających ofiary rozgniewanym bożkom dżudżu. Rośnie ostra papryczka i orzeszki ziemne. Kukurydza wysycha. Każdego ranka wielkie stada bydła wędrują nad rzekę. Pasterzami są często małe dzieci, dziesięciokrotnie mniejsze od wielkiego bawoła. Dziwne dźwięki mlaskania, popiskiwania i klekotania, wydobywające się z ich małych usteczek, doskonale kierują wielkim stadem. Będą tak wędrować do zachodu słońca, po czym wrócą pędem tuż obok naszego tęczowego wozu. Pewnego popołudnia zaglądają do nas trzy niewiasty, wyglądające jak afrykańskie cyganki. Używając gestów i mimiki pytają czy chcemy sera. Dużo bydła, dużo sera. Pewnie że chcemy. Smażony to mój hit afrykańskiej kuchni. - Ile kosztuje?, pytamy. - Alfa alfa… - że ile ?? - Alfa, alfa, denga, denga, odpowiada pani. Aha…wybuchamy śmiechem. Pewne plemiona mówią wyłącznie w swoich językach. Często nasza komunikacja ogranicza się do pozytywnych wzdychań typu: ahaaaa, eeeeh, ooooh, aaaaahhhhhhhh, mmmmm…. Nikt nic nie rozumie, razem sobie wzdychamy i jest super. Tak więc, nie znając ceny tutejszego sera, jako że alfa alfa denga denga nic nam nie mówi, dajemy 500 franków( około 3,50zł). Wiemy że za tą kwotę można kupić zazwyczaj duży kawałek. Ku naszej uciesze dostajemy pięć. Alfa, alfa denga, denga machamy sobie na pożegnanie. Odwiedza nas dziadek. Za nim przychodzi rozśpiewana i uśmiechnięta babcia. Za babcią pies, który nie opuszcza jej na krok. Absolutnie cudowni ludzie. Dziadek łamanym angielskim opowiada o regionie. Nalewam babci herbatę. Ona błogosławi ją długo, po czym wypija duszkiem. Czuję się jak w wielkim świecie. Jak w stolicy, mówi babcia. Tam piją herbatę, tutaj nigdy. Widok ogromu zadowolenia z herbaty sprawia, że następnego ranka zanosimy jej cały dzbanuszek. Nie zapominamy o dwóch małych szklaneczkach. Wystawiają z chatki drewniany stoliczek i siadają z dziadkiem. Zostawiamy ich samych. Niech w niedzielne przedpołudnie poczują się jak w wielkim świecie. Przychodzi Marvis, Ghanka odwiedzająca tu swoich rodziców. Zabiera nas do domu. Tata w prezencie zrywa dla nas worek liści moringi. Daje też nasiona. Cudowne drzewo o leczniczym szerokim działaniu. Pierwszy raz o jego zaletach dowiaduję się w Ghanie. To dar od Boga, mówią niektórzy. Ich domostwo jest wyjątkowo czyste. Pomimo gołej ziemi dookoła chatki, wszystko jest starannie zamiecione. Nie ma zbędnych garnków, miseczek, śmieci. Nie ma kurzych odchodów, czy resztek jedzenia. Wieje kojący wiatr. Siadamy na ławeczce. Jest dobrze. Są dwa małe psiaki. Już wcześniej widziałam kilka. Zarówno u babci, jak i u szefa wioski. Chodzą sobie spokojnie. Śpią obok swoich właścicieli. Nie są wychudzone. Nikt ich nie bije, nie przegania. To dla mnie afrykańska nowość. Częstszym widokiem są krótko uwiązane i bite. Krwawi mi wtedy serce. Nikt nie traktuje ich jak przyjaciół. Pies nie czuje. Nie boli jak go kopnę. Niech siedzi cały dzień, uwiązany trzydziestocentymetrowym łańcuchu. Jestem silniejszy, mogę go skrzywdzić. Chyba taki jest tok myślenia. W tej małej, farmersko rybackiej wiosce jest inaczej. Psy nie są ufne, boją się podejść do mnie, ale nie boją się swoich właścicieli. Skąd je mają, pytam z ciekawością. Kupiliśmy od szefa wioski, odpowiada. Dla ochrony?, zastanawiam się głośno. Przecież to taka mała wiocha, wszyscy się znają. Nie dla ochrony. Na sprzedaż. Jak zaczną rodzić sprzedamy je na mięso. Jeśli usłyszysz że gotują czerwoną kozę, to spodziewaj się psa na talerzu, wyjaśnia mi Marvis. Psy hodowlane. Wszystko jasne. Masz psy, masz pieniądze, podsumowuje. Kilkudniowa wizyta w tej małej, zapomnianej, nawet przez deszcz, wiosce jest dla mnie nowym objawieniem. Za każdym razem jak odkręcę kran z wodą pomyślę o niej, o jej mieszkańcach i o rzece. O czarnych, wyschniętych do połowy brzegach. O popękanej skorupie spalonej ziemi, która swym wyglądem przypomina filmy o końcu świat, gdzie nie ma już nic, a każda kropla jest na wagę złota. Pomyślę z wdzięcznością o wszystkim co posiadam i uśmiechnę się do życia. Szklanką zimnej, czystej wody wzniosę toast za jej mieszkańców. Pijąc herbatę ujrzę uśmiech babci i jej drżące od pracy na polu ręce, błogosławiące małą szklaneczkę ciepłego napoju. Wchodząc do warzywniaka ujrzę matkę z dzieckiem pracującą w polu . Jedząc ser, uśmiechnę się w myślach do wytatuowanej buzi czarnej cyganki z dziwnej planety alfa alfa denga denga … Ostatniej nocy spadł deszcz…kilka kropel… przyszła nadzieja






Oware, popularna gra


W Afryce wycina się mnóstwo drzew...













Pan kowal



Sjesta z nowym znajomkiem

Pozdrawiamy Was serdecznie




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz