niedziela, 11 października 2015

Ludzie z wioski Vo-Asso - Voodoo

W glinianej chatce jest niewiele. Przeciętny Europejczyk mógłby stwierdzić, że nie ma praktycznie nic. Trzy małe stołeczki, drewniana ławeczka. Mata podobna do tej, na której muzułmańska brać kilka razy dziennie oddaje pokłony, wielbiąc Allaha. Na podłodze kilka garnków, misek, koszy. Jest też mały kot, obrońca domostwa, skutecznie zwalczający wszędobylskie szczury. Jest też laleczka z drewna o niewyraźnych rysach twarzy. Stoi w widocznym miejscu. Ma przed sobą miskę z jedzeniem. To wizerunek jednej z sióstr bliźniaczek, zmarłej jakiś czas temu. Według wierzeń tutejszej ludności, wciąż obecnej w życiu żyjącej siostry. Seametow to kobieta, która jak większość mieszkańców Afryki, nie potrafi precyzyjnie określić swojego wieku. Jest starsza, ale nie stara. Zdrowy tryb życia, pomimo ciężkiej pracy w polu sprawia, że ludzie starzeją się tutaj nieco inaczej. Może kolor skóry odmładza pokryte zmarszczkami buzie, a może zdrowe, białe zęby odejmują kilka lub kilkanaście lat. Na wewnętrznej stronie przedramienia widnieje tatuaż z miejscem pochodzenia, nazwiskiem rodzinnym, imionami z przed i po złożeniu ślubów określonym bożkom, których w tej części świata jest niezliczona ilość. Seametow jest chuda. Granatowy materiał okrywa jej ciało, a na kościstej szyi zwisa rodzaj naszyjnika. Zarówno odzienie jak i biżuteria mają znaczenie religijne. Wskazują na dany rodzaj wierzeń i kultów. Znamiona na plecach w kształcie niewielkich, regularnych, poziomych nacięć to pamiątka po ceremonii poświęcenia danemu bóstwu. Granatowa lub biała płachta i język mowy, inny niż lokalny zarezerwowane są dla wyznawców „thunder god” (tłum. boga piorunów). Przed domem znajdują się specjalne miejsca składania ofiar dla udobruchania groźnego bóstwa. Składanie ofiar ma zapewnić pokój, pomyślność i bezpieczeństwo. Nie można ryzykować rozgniewania swojego idola. Jątrząca się od dwudziestu lat rana na nodze Seametow, to rezultat jego niezadowolenia. Czy Seametow jest szczęśliwa i chce tkwić w roli czcicielki thunder god? Nie. Chce odejść, chce być wolna, ale nie może. Strach przed grożącą śmiercią każdemu, kto porzuciłby oddawanie czci bałwanom jest silniejszy. Z czarami, duchami, złymi mocami tego świata nie ma żartów. By odzyskać wolność i zaprzestać składania, często kosztownych, ofiar swojemu bóstwu, należy przejść szereg ceremonii. Ceremonii niewiarygodnie drogich, odprawianych przez specjalnego pośrednika zwanego często szamanem lub duchownym Voodoo. Ważna w ceremoniach jest również kolejność osób z danego rodu. Oczywiście każdy przypadek to inna historia. Seametow musi jeszcze czekać. Jej ceremonia opóźnia się już ponad rok. Pierwszeństwo ma jej krewny, którego nie stać na kosztowny rytuał. Codziennie składane ofiary są rożne- krew zwierząt, ptaków, różne warzywa, oleje, ziarna, mąki. To wszystko ląduje na sporządzonych z gliny lub cementu wizerunkach idoli, lub przygotowanych w tym celu specjalnych ołtarzach. Można znaleźć je wszędzie. Często pokryte prowizorycznym daszkiem, lub otoczone bujną roślinnością, znajdują się w samym centrum wioski, lub bazaru. Seametow przeszła już część wymaganych obrządków. Dzięki temu, bezpiecznie korzysta z przysługującego jej prawa chwilowej zmiany tajnego języka boga piorunów, na lokalny język Ewe. W przeciwnym razie, jakakolwiek komunikacja byłaby niemożliwa. Lubię ją od pierwszej chwili. Różni nas absolutnie wszystko, ale istnieje niewidzialna, łącząca nas nić, która sprawia, że jaśnieją jej oczy podczas każdego wspólnego spotkania. Ostatniego dnia w wiosce Vo-Asso, Seametow daje nam butelkę piwa. W tej części globu to wyjątkowo drogi rarytas. Wiedząc ile ją to kosztowało ciężko nam przyjąć podarunek, nie możemy jednak odmówić. U mamy Wilsona (kolegi z Vogan), która jest twardą kobietą i w odróżnieniu od Seametow dobrze jej ze swoimi bożkami, idolami, bałwanami i ofiarami, poznajemy Gomago. Mam wrażenie, że za każdym razem jest lekko podpity. To nic nadzwyczajnego w wiosce, gdzie jednym z głównych zajęć jest produkcja lokalnego bimbru z wina palmowego. Wielu chłopów chodzi tu od rana w lekkim alkoholowym odurzeniu, podtrzymywanym stopniowo do zachodu upalnego słońca. Gomago ma powykrzywiane palce rąk z powodu trądu. Nie widujemy go jednak w tej sprawie. Jego problem to pogryziony palec stopy. Jak twierdzi przez wielkiego szczura, nielegalnego imigranta w jego małej glinianej izbie. - Jak to szczura, pytam ze zdziwieniem. - No szczur w nocy odgryzł mi palec, słyszę. Brnę dalej bo, nie wiedzieć czemu, sytuacja wydaje mi się przezabawna. - Nie czułeś, że szczur dobiera ci się do palca?. - No nie, ale musiał być wielki skoro tyle odgryzł. - Gomago, Gomago, ciekawa jestem ile bimbru krążyło w twoich żyłach, by poddać się bez walki atakowi szczurzych, krwawych zębów. Powaga jego miny i pewność szczurzych opowieści sprawiają, że sama już nie wiem co wydarzyło się naprawdę. Po wielu miesiącach dowiaduję się, że problem ze szczurzymi pogryzieniami to nie żart, tylko poważny kłopot, obecny nie tylko w Afryce, ale również na innych zakątkach naszego, często przeludnionego, globu. Edjan to wesoły, bezzębny pan. Ma cztery żony, trzydzieścioro dzieci i niezliczoną ilość wnuków. Na pytanie, czy pamięta imiona wszystkich wybucha śmiechem. Czy wie ile ma wnuków? Nie do policzenia, stwierdza. Jedna z jego żon podchodzi i dotyka moich dredów, kolczyków. Ma pogodne usposobienie, miły uśmiech. Zauważam nacięcia na jej plecach. Jak się okazuje pamiątka po ceremoniach służenia bogu piorunów. Teraz jest wolna. Zebrała wymaganą kwotę na wykup, ofiary i ceremonię zwalniającą ją z obowiązku czczenia bóstwa. O jakich kwotach mowa? Około dwieście tysięcy franków CFA (tysiąc trzysta złotych). W świecie, gdzie dzienny zarobek może wynosić pięćset franków CFA(około trzy złote), to kwota często absolutnie nieosiągalna. Jest i Mami. Najbardziej pogodna i roześmiana osoba w całej wiosce. Gdy nas widzi tańczy z radości, podpierając się kijem- pomocnikiem chorego biodra. Uścisków co nie miara. W swojej lepiance mieszka z wnukiem i świnkami morskimi. Wszyscy razem w jednej izdebce . Świnek jest sporo. Niestety nie służą do głaskania, niczym domowe pupilki w niektórych europejskich domach. Są na obiad. Mami znalazła dla nas kawałek ziemi, tuż obok swojej chatki, chciałaby abyśmy zamieszkali tutaj. Dzisiaj ugotowała coś specjalnego. Prowadzi nas do ciemnej, pustej glinianej chaty. Niewielkie okno daje odrobinę światła, grube mury skutecznie izolują buchający żar z zewnątrz. Dzieciaki przynoszą kolejno misy. Jedna z wodą do umycia rąk. Druga z wodą do picia. Trzecia i czwarta misa to obiad. Przefermentowaną papkę z mąki kukurydzianej zwaną tutaj „kenkey” jemy prawą ręką, maczając oderwane kawałki w sosie pomidorowym z ostrymi papryczkami. Patrząc jak zajadamy się ze smakiem, na jej twarzy widać radość. Cieszy się, że nam smakuje. Cieszy się, mogąc się dzielić. Cieszy się, mając gości. Cieszy się życiem. Nawet jeśli nie zawsze ją rozpieszczało potrafi być wdzięczna za wszystko co posiada. Straciła męża i piątkę swoich dzieci. Pewnego dnia ktoś opowiedział jej o Jezusie. Przeżyła nawrócenie i jako jedyna miała odwagę bez ceremonii i kosztownych poświęceń odejść od składania ofiar bożkom. Z dnia na dzień zrzuciła obowiązkowe odzienie. Z dnia na dzień zniszczyła fetysze. Z dnia na dzień ściągnęła „świętą biżuterię” i stwierdziła: Jeśli umrę to przynajmniej umrę wolna!. Przeżyła i ma się dobrze. Dlaczego ludność Afryki oddaje cześć niezliczonej ilości bóstw i duchów? Tradycja. Nie znają niczego innego. Z pokolenia na pokolenie zawsze tak było. Z jednej strony nie mają wyjścia, z drugiej strony to dla nich jedyny znany im pewnik. Często rodzice zawierają pakt z diabłem i poświęcają swoje dziecko w ręce złych mocy. Nie można tego przerwać. Nie można uciec. Boją się śmierci. Świat duchowy to nieodłączna część życia czarnego lądu. Czary, magia, klątwy to nie historie z bajek. Z jednej strony Jezus, z drugiej dziesiątki bożków, fetyszy, ofiar, magii. Z jednej strony wolność, z drugiej strach. Czy wszystkim z tym dobrze? Ze strzępów moich informacji wynika, że nie. Większości jednak kult bóstw, duchów, fetyszy oraz wszechobecny kult zmarłych nie przeszkadza i będzie niezmiennie towarzyszył do końca ich życia. Przekazywany najprawdopodobniej ich dzieciom, wnukom i prawnukom. Będą z tym żyć i jak do tej pory, bez względu na wszystko, cieszyć się życiem. Nawet za cenę strachu i pieniędzy, których często nie mają, będą ślepo wierzyć i dbać, by ofiary zapewniły im spokój, a duchy bezpieczeństwo. Ruszamy dalej. Togo za nami. Nigdy nie zapomnimy tej małej wioski. Jej mieszkańców, uśmiechów, gościnności i rozmów. Nie zapomnimy jak żyją, ich małych glinianych domków i spracowanych rąk. Jeśli kiedyś pomyślę, że czegoś mi mało, to cofnę się pamięcią to tych chwil tutaj, by stwierdzić, że prawdopodobnie mam dużo więcej niż potrzebuję, dużo więcej niż mi się wydaje.




Seametow




Mama Willsona


Gomago

Edjan

Edjan z żoną

Druga żona Edjana



Mami

Tatuaże mieszkańców wioski z imionami, miejscem pochodzenia

Wnuk Mami
 








Jak zawsze wszędzie mnóstwo dzieci








Ten najbardziej afrykański...

czwartek, 24 września 2015

Co wy robicie w tej Afryce?

A co wy robicie całymi dniami w tej Afryce…,słyszę czasami. Nic, odpowiadam z lekkim uśmieszkiem na twarzy… Dzieciaki obskakują nas, krzyczą, witają. Gromadka ludzi pochylona nad studnią. Nie, nie wszyscy pracują. Większość z nich to gapie, pełniący ważną funkcję ekspertów i znawców. Nie ma tu nic lepszego do roboty. Małe wioski nie dostarczają wielu atrakcji. Michał wypakowuje przywieziony cement, podczas gdy ja zapoznaję się z gapiami i robotnikami, upewniając się, że zapamiętają moje imię. Nie lubię okrzyków „Yovo. Yovo !” Znając moje imię już nikt nie nazwie mnie „Biała”. Chłopaki żartują coś pod nosem. Nie rozumiem, ale łatwo domyślam się o co chodzi. Michał to mój mąż, rzucam na ślepo, ale jestem prawie pewna, że trafiam w sedno. Aha…ok…ok. Atmosfera oczyszczona, nie ma zbędnych komentarzy. Od tej pory już z daleka będą krzyczeć: Sylwia! E foa? (tłum. Jak się masz?). Bez podtekstów, bez głupich uśmieszków, bez kolorowych określeń. Patrzę w dół studni, na samym dole siedzi mężczyzna. Kopanie studni to powolny proces. Powolny, jeśli do pracy dochodzi butelka Sodabi, tutejszego palmowego spirytusu. Ohhh … panowie… za dużo sodabi i robota nie pójdzie, mówię z uśmiechem. Tak, za dużo nie dobrze… nie dobrze, odpowiadają. Każdy łyka kieliszeczek, kolejka dochodzi do mnie. O nieeeee, stanowczo odmawiam. Nie nalegają, nie zmarnuje się. Wyciągają kopiącego z głębokiego dołu. Dostaje swoją porcję palącego trunku. Dzieciaki noszą cegłówki. Kobiety nabierają wody z wyschniętej już prawie studni. Po każdym wyciągnięciu starej, dziurawej, plastikowej bańki po oleju silnikowym na sznurku, czekają aż napłynie odrobina świeżej wody. Mamka siedząca pod drzewem karmi malucha obnażając swą pierś. To nic rażącego, nic gorszącego. W Afryce to nie temat tabu. Odsłonięte piersi karmiących matek, półnagie wyznawczyni religii Voodoo, młode lub stare kobiety z różnych przyczyn rozebrane do połowy, to częsty widok na wioskach. Obserwuję kobietę, dzieciaki, Michała pomagającego robotnikom. Mieszają przywieziony cement, wylewają kolejny okrąg. Trzeba będzie poczekać do jutra, aż wyschnie. Kopać więcej się nie da. To tyle na dzisiaj. Niedzielne popołudnie. Klinika zamknięta. Do domu Hammera przychodzi dziewczyna o kulach, Rose. Kilka miesięcy temu miała wypadek. Kości potrzaskane. W jedno udo włożyli jej pręt. Niespodziewanie otworzyła się dziś rana, więc jadę z pielęgniarką, Brittany, do kliniki. Nie ma nikogo innego. Chwytam więc za rękawiczki. Pomogę ci, mówię. Podaję waciki, nasączam je różnymi potrzebnymi płynami. Tnę bandaże, podtrzymuję, przycinam… Rana ma infekcję. Brittany wyciska ropę. Rose wytrzymuje do momentu, gdy Brittany dostaje się pod skórę. Specjalnym patyczkiem zakończonym wacikiem sięga głęboko pod zaszytą ranę. Widząc jak patyczek chowa się dziesięć centymetrów jeżdżąc pod skórą uginają mi się nogi i wielkie krople potu spływają mi po plecach i czole. Rose wybucha głośnym płaczem. Jeśli tego nie oczyści będzie jeszcze gorzej. Podaję cienkie paseczki bandaża nasączonego specjalnym płynem, które do jutra zostaną pod jej skórą. Rose wyje, ja biorę głęboki wdech. Udało się. Rose wytrzymała, ja nie zemdlałam. Dwa dni po tym krwawym doświadczeniu jedziemy na wioskę. Brittany jest chora. Jedziemy sami z Kwame, kolejnym pielęgniarzem. Tym razem to ja będę mu asystować. Na wiosce nie ma tak drastycznych doznań. Nie ma dlatego, że znam tamtejsze rany. Zdążyłam się przyzwyczaić i wiem, czego się spodziewać. Jeśli dojdzie coś nowego, świeżego i drastycznego to na pewno zleję się potem i znowu poczuję ten dziwny stan lekkości. Oprócz małego poparzonego chłopca nic więcej nie doszło do stałego kompletu naszych rannych pacjentów. Nie było krwawo. Nie było dramatu. Ufff….. Piaskową drogą udaję się w kierunku szkoły. Pozdrawiam panią, od której codziennie kupujemy dwa kokosy. Mijam panią sprzedająco paliwo w butelkach i gromadkę jej rozkrzyczanych dzieci. Tych małych brzdąców nie mogę nauczyć mojego imienia. Niby rozumieją, ale od dwóch miesięcy i tak z uporem powtarzają „Yovo, yovo…!” (tłum. biała, biała). Wołam najgłośniejszego, chwytam jego małe brudne rączki i po raz enty cierpliwie mówię jak mam na imię . Na końcu dodaję po polsku: Jeśli nie zapamiętasz i tym razem, to wrócę i cię zjem. Aha !, kiwa zadowolony malec. Idę dalej i po chwili zatrzymuje się motor: Idziesz do szkoły?, pyta motocyklista. Podwiozę cię, słyszę. To jeden z robotników. Już z daleka widać mężczyzn skaczących po prowizorycznym stropie, nowobudowanej szkoły. Szukam Michała. Miał gdzieś tu być i skakać z kablami. Obchodzę szkołę, obserwuję kto tam po dachu się kręci. W końcu przeciskam się przez belki wewnątrz budynku. Jest. Znajduję go kującego dziury w ścianach. Chłopcy obok podają cegły na dach. Ktoś zbija deski. Inny wygina druty. Ooooo…Tu zwisają czyjeś nogi. A tu ktoś roznosi wodę w wiadrze. Praca wre. Czasu niewiele. Za tydzień budynek ma być skończony. Patrzę jak Michaś wchodzi po drabinie na dach. Ta drabina to tak na „słowo honoru”, myślę. Modlę się w duchu by nikomu nic się nie stało. Jakoś słabo mi to wygląda… - Spadł majster z dachu, słyszę wieczorem. - Jak to?, pytam. - Mówił żebym nie stawał na środku desek. - I co?. - Ja usłuchałem, on niestety sam siebie nie. Będzie żył. Jest poobijany ale nic poważniejszego się nie stało. Oddycham z ulgą, z jednej strony że majster żyje, a z drugiej, że Michał posłuchał dobrej rady. „Już prawie trzynasta”, pospieszam Michała. Za chwilę zaczynają się nasze lekcje lokalnego języka Ewe. Przez sześć godzin w tygodniu próbujemy zgłębić początki tajników tego niezwykłego języka, tak bardzo innego, niż wszystkie inne znane mi do tej pory. Nie ważne, że nauczyciel i tak zawsze się spóźnia. To Afryka…tutaj czas płynie zupełnie inaczej. Ja, z płynącą europejską krwią w żyłach, mimo wszystko staram się być na czas. Nie spieszy mi się, mogę poczekać. Radość i ogrom zaskoczenia tubylców słyszących białego mówiącego w ich dialekcie, nawet odrobinkę, jest warta zachodu i poświęconych godzin. Jest warta, szczególnie w sytuacjach, gdy babcia chwyta cię za rękę i spaceruje z tobą wypytując o to jak się czujesz, czy dobrze spałeś, jak tam się ma twoja żona, twój mąż, jak dzieci, dom, itd…itd… - Co robicie całymi dniami w tej Afryce? - Nic szczególnego..., odpowiem z uśmiechem…






 STUDNIA




















KLINIKIA








SZKOŁA