środa, 10 lutego 2016

Nigeria

Jest ciemno i zimno, temperatura spadnie w nocy do szesnastu stopni Celsjusza. Siedzimy w małej glinianej kuchni. Jedynym światłem jest mała latarka i rozżarzone kawałki drewna. Czuć zapach chleba. Ester krząta się po kuchni. Wyciąga malutkie bochenki z wielkiego garnka, służącego za piec, po czym wkłada kolejne, małe, zalane ciastem foremki. Rano sprzeda wszystko. Francis opowiada o życiu, o wierze, o jego poszukiwaniach prawdy i uzasadnionej niechęci do kościoła. Opowiada o marzeniach, o planach i o utraconej szansie wyjazdu do Europy. Ich mała córeczka śpi, ma latarkę przy sobie, jak się zbudzi nie będzie się bała. Idziemy do chaty obok. To bar, z którego bije jedyne światło w ciemnej, otoczonej górami okolicy. W środku jest ciepło. Wiele zgromadzonych wewnątrz osób rozgrzewa, zmarznięte chłodnym wiatrem, mury. Po jednej stronie sali siedzą kobiety. Ester dołącza do nich. Na stole stoi jedyna butelka mocnego trunku. Szklanka z jego zawartością co jakiś czas krąży wśród zgromadzonych dookoła ludzi. My siadamy w gronie mężczyzn. Tutaj podaje się palmowe wino. Podchodzimy do Patricka. Składamy mu najszczersze wyrazy współczucia. Widzę jak ociera lecącą z kącika oka łzę. Jest mi tak bardzo przykro. Zebrani przyjaciele i członkowie rodziny pozostaną tutaj przez całą noc. Nie opuszczą Patricka. To czas opłakiwania i żałoby. Dzisiaj zmarł jego ojciec. … Kilka tygodni wcześniej szykujemy się do wyjazdu do Nigerii. Przyjaciel pomaga nam rozmienić pieniądze. Przywozi grube pliki nigeryjskiej waluty. Najwięcej banknotów to tych, z niskim nominałem. Dwieście naira, równowartość dolara, powinna załatwić sprawę na wszystkich drogowych blokadach. Rozstawiają kolczatki, bez łapówki nie przejedziecie. Nawet nie dyskutujcie, słyszymy z ust tubylców. W Nigerii trzeba płacić. Są nerwowi, mają broń lub długie kije, którymi walą w auta. Miesiąc wcześniej, para polskich podróżników przejeżdża przez nigeryjskie „piekło”. „Było strasznie… najgorzej…”, czytamy w ich relacji. Z drugiej strony tysiące osób każdego dnia przemierza nigeryjskie drogi i żyje. Nie wszystkich zabijają, okradają czy porywają. A łapówki? To tylko pieniądze… Jeśli nie będzie wyjścia, będziemy płacić, mimo że do tej pory tego nie robiliśmy. Damy radę…, uspokajam Michała. Nie czytaj więcej przepełnionych strachem opowieści, to nic nie daje. Mądra żona to skarb. Tak słyszałam. Nigeryjska granica nie jest oczywista. Gdyby nie wskazówki benińskich policjantów, nie od razu wpadlibyśmy na to jak tam trafić. Nie wiem nawet, gdzie dokładnie rozpoczęła się nigeryjska ziemia. Już z pieczątkami opuszczenia Republiki Beninu, jedziemy przez piaskową, dziurawą, osiedlową dróżkę. Taką typowo afrykańską, spotykaną w większości małych miasteczek. Nagle pojawia się pan policjant przypominający meksykańskiego bohatera filmu. Nie ma szlabanu, nie ma nic. Welcome to Nigeria (tłum. Witajcie w Nigerii), słyszymy. Bierze paszporty, sprawdza i wskazuje gdzie jechać dalej. Docieramy do budynku z wielkim pustym pokojem. Na środku biurko i pan urzędnik. Witajcie w Nigerii, słyszymy z uśmiechniętych ust urzędnika. Nie ma nikogo oprócz nas. Spokój i cisza. Wypełniamy co trzeba, gawędzimy miło z panem. Załatwione, dziękujemy. To najspokojniejsze, najmilsze przejście graniczne jakie widziałam, myślę. Okazuje się, że nie tylko myślę, ale również wypowiadam na głos, robiąc tym samym przyjemność miłemu panu. Ostatnia część to samochód. Jedziemy do odprawy celnej. Droga pusta, nic się nie dzieje. Jakby całe miasto zasnęło. Jakbym znalazła się na pustyni. Przed budynkiem biurko. Kilku panów. Witamy w Nigerii, po raz trzeci. Składamy dokumenty. Pada pytanie czy mamy Carnet De Passage, przydatny dokument, który przysporzył nam wielu problemów w Ghanie. Nie mamy. Każdy podróżujący z Europy zawsze ma ten dokument, mówi celnik. My nie mamy. To dajcie co macie, słyszymy. By ułatwić sprawę, dajemy kopie dowodu rejestracyjnego i prawa jazdy. Miłego pobytu w Nigerii, pada na pożegnanie. Szybko, miło i przyjemnie. Oczy otwierają mi się coraz szerzej. Już nie mogę powstrzymać uśmiechu. Od pierwszej chwili czuć wielkość tego kraju. Prócz ogromnych przestrzeni i rozległych terenów jest coś jeszcze… nie wiem co… jakiś niewypowiedziany pokój i radość, wbrew temu co zapowiadano. Zaczynają się kontrole i blokady na drodze. Spotykamy pięć różnych grup. Policję, żołnierzy, celników, oficerów z biura imigracyjnego oraz służby medyczne. Do każdego trzeba wyjść, porozmawiać, okazać dokumenty, spisać nasze dane. Wszędzie słyszymy miłe słowa, powitania, opowiadamy naszą historię. Pierwszego dnia nie pada żadna łapówka. Nikt jej nie chce. W zamian za to, spędzamy kontrole na rozmowach, śmiechu i fotkach z policjantami, którzy bardzo chcą mieć pamiątkę z „dziwnymi” ludźmi, podróżującymi samochodem z Polski. Cały dzień siedzę na pliku banknotów, przygotowana, by interweniować w nigeryjskim piekle. Nie trzeba. Mijają dni, w których spotykamy najsympatyczniejszych policjantów, żołnierzy i celników podczas całej naszej wyprawy. Nigdy wcześniej nie doświadczyliśmy tylu powitań, tylu dobrych słów i pozdrowień na drodze. Kilka razy słyszymy pytania: Co macie dla nas?. Dla mnie, ta żartobliwa próba otrzymania czegoś od kierowcy, nie oznacza nic groźnego. Przez ostatnie półtora roku przyzwyczailiśmy się do tych pytań. Ostrzegano nas jednak, że w Nigerii nie ma odmowy. Nasza odpowiedź jest zawsze ta sama: „Błogosławieństwo mamy”. Te słowa wzbudzają autentyczną radość i entuzjastyczne: „Amen!”. Niech Was Bóg błogosławi! Jedźcie spokojnie, odpowiadają zadowoleni policjanci. Niewielkie miasteczko Jebba. Przy bramie katolickiego kościoła siedzą mężczyźni. Muzułmanie i katolicy, sąsiedzi i przyjaciele od dziecka. Siadamy na ławeczce obok i opowiadamy. Są bardzo ciekawi naszej historii. Zadają wiele pytań. Oglądają samochód. Chcą wiedzieć jak wygląda Europa. Jak tu dotarliśmy. Jak żyją ludzie w Polsce. Jaka jest tam pogoda. Mówią też o sobie. Jeden, najbardziej gadatliwy, ma cztery żony i dwudziestu ośmiu potomków. Drugi jest stróżem dziennym w kościele katolickim. Pozostali to mieszkańcy okolicznych domów. Czas mija… nagle słychać nawoływania z pobliskiego meczetu. Nasz nowy znajomy oddala się, by móc oddać się modlitwie. Za chwilę rozpocznie się wieczorna msza dla katolików. Jedna ulica… dwie religie… meczet i kościół. A między nimi? Pokój i przyjaźń. Bracia, przyjaciele, sąsiedzi. Nie widać nienawiści. Nie widać kłótni. Nie widać wrogości. Nie widać religijnej wojny… Parkujemy przy kościele i udajemy się w poszukiwaniu pożywienia. W afrykańskich miastach i miasteczkach, to niezwykle proste zadanie. Zaglądamy do jednej chatki. Wewnątrz siedzi muzułmanin i jego niemuzułmański, lekko podpity kolega. Obaj sączą piwko i zajadają ładnie pachnącą zupę. Mamka wita nas przyjaźnie i zaprasza do wspólnego stołu. Wewnątrz izby siedzą dzieciaki. Starsza córka, wyjątkowo bystre i śmiałe dziewczę, zręcznie dzierga połyskującą biżuterię. W kotle bulgocze zupa z ostrych papryczek i ryby. Mamka nakłada Michałowi, dzieciak biegnie po kulę wymieszanej z wodą mąki z kassawy. Ja zwykle unikam konsumpcji ryb, ale tym razem nie udaje mi się odmówić. Porcja zupy ląduje pod moim nosem. Jest pyszna. Jest tylko jedno „ale”… Jak większość afrykańskich dań, jest wyjątkowo ostra. Ostra w innym wymiarze, niż myślimy. Ostra tak, że z oczu lecą łzy i kapie woda z nosa. Bez ryżu czy kassawy nie zjesz tej zupy, mówi Michał. Zjadłam. Czy jeszcze kiedyś zjem paprykową zupę? Muszę się dokładnie zastanowić. Ale im dłużej tu jestem, tym odporność na ostre afrykańskie przysmaki wzrasta, więc… tak. Przyjmę raz jeszcze paprykowe, palące wyzwanie. Nieplanowany bieg naszej podróży zaskakuje nas i tym razem. Jedziemy do Abudży. Nie… tak nie miało być… skąd ten pomysł? Już sama nie wiem. Odwiedzamy polską ambasadę, gdzie mamy przyjemność poznać byłego ambasadora Nigerii, pracującego niegdyś w Polsce, oraz naszego pana konsula. Ci dwaj dżentelmeni bardzo nam pomogli. Dobrze jest uściskać im dłonie i osobiście podziękować za to, że zrobili dużo więcej, niż musieli. Po raz pierwszy od bardzo długiego czasu spacerujemy po czystych ulicach i – co najważniejsze – po chodnikach. Nie ma walających się śmieci, śmierdzących kanałów, czy gigantycznych rozmiarów dziur. Stolica Nigerii nie odbiega od Europejskich standardów. Widać piękne budynki, drogie samochody i elegancko ubranych ludzi. Gdyby nie kolor skóry ludzi dookoła, pomyślałabym, że przeniesiono mnie na inny kontynent. Znikają uliczne straganiki, nie ma wykrzykujących handlarzy i przemykających między samochodami sprzedawców. Nie ma zgiełku, krzyku… nie ma afrykańskiego życia, do którego zdążyliśmy już przywyknąć. Po niewielkim dochodzeniu udaje nam się znaleźć afrykańską kuchnię. Na pierwszy rzut oka są niewidoczne, poukrywane w cieniu eleganckiego świata. Obnośna garkuchnia z pewnością nie dodałyby uroku czystym, „europejskim” ulicom. W zakamarkach bogactwa i drogich restauracji czai się afrykański misz-masz, z całym swoim bałaganem, dobrodziejstwem i cenami dla każdego. Znajdujemy ostry ryż, puree z inyamów, kassawę, smażone kotleciki z fasoli, plantainy, pyszne sosy i inne smakołyki czarnego lądu. Oprócz beztroskich spacerów, naprawiamy naszego busa. Znajdujemy niezbędne części i na zielonym, zadrzewionym parkingu, największego i najbogatszego kościoła w okolicy, operujemy Rainbowtrucka. W międzyczasie odwiedzamy kolejną ambasadę, w której pozbywamy się dwustu czterdziestu dolarów. Mamy wizy, nasza podróż trwa dalej. Jedziemy Do Kamerunu. … Pan Godwin wpada na herbatkę i ciastko. Po wcześniejszej naprawie radia i telewizora, przynosi sprzęt swojego sąsiada. Tego jednak nie można już wskrzesić. Jak telewizor? Działa?, pyta Michał. Jeszcze nie było prądu. Jak tylko będzie, to któreś z dzieci was zawoła, odpowiada pan Godwin. Za chwilę zjawia się dyrektor pobliskiej szkoły. Przynosi popsuty telewizor i niedziałający szkolny zegar. Michał, niczym chirurg, ogląda kolejno przyniesione sprzęty. Telewizor naprawiony, zegar niestety do wymiany. Idziemy do położonej w zasięgu naszego wzroku wioseczki. Razem z miłym panem w garniturze siadamy na ławeczce pod niewielką glinianą izbą. Sączymy palmowe wino. Co kilka dni przywozi dwadzieścia litrów. Rozchodzi się w oka mgnieniu. Zostawia nam dwie małe buteleczki. Dzielimy je między siebie, pana w garniturze i jego siostrę. Gawędzimy o dawnych czasach. O czasach, kiedy zarządzał tu biały człowiek. O czasach świetności tego miejsca. O ludziach i życiu. Po godzinie, czy dwóch idziemy na drugi koniec wioski. Tam pani gotuje mięso z buszu. Michał zawsze chętny na kawałek. Ja skuszę się może na pączka. Dania bezmięsne są u niej rzadkością. Nic nie szkodzi, lubię po porostu przesiadywać na jej małym ganeczku z widokiem na rozciągające się w oddali góry. Dookoła biega wiele psów. Nie, nie w roli towarzysza przygód. To mięso. Dobre i drogie. Przygotowując psa, należy go zabić z dala od ludzi i upewnić się ,czy wszystkie niepotrzebne części zostały starannie zakopane. Przesąd mówi, że kobieta w ciąży na widok uciętej głowy czworonoga, traci swoje nienarodzone jeszcze dziecko. Nie ma wyjątków. Jak to możliwe?, pytam. Tak wierzą i tak się dzieje, mówią mieszkańcy wioski. Poznajemy Petera i jego przyjaciół. Zaprasza nas do siebie na obiad. Zjawiamy się następnego dnia o 18-stej. Miało być po południu, ale wyszło po afrykańsku. Zalegamy z resztą rodziny na wygodnych kanapach gapiąc się w nigeryjskie seriale i od czasu do czasu wymieniając ogólnoświatowe informacje. Około 21-szej zasiadamy do piekielnie ostrego ryżu. Peter mieszka w luksusowym domu z wielkimi kanapami i ogromnym lustrem na frontowej ścianie salonu. Telewizor jest większy, niż u przeciętnej polskiej rodziny. Dom otwarty. Ktoś wpada, ktoś wypada… Afryka to kontynent kontrastów. Za chwilę będziemy u jego sąsiada, Francisa. Mieszka w domku z gliny. Bez prądu, telewizora i kuchenki. Na drewnie piecze z żoną kilka malutkich bochenków chleba, by następnego dnia sprzedać każdy za równowartość jednej złotówki. Pierwszego dnia naszej znajomości Francis przynosi nam ciepłe bochenki. Jest już bardzo późno, ale tym gestem chce nas powitać i zrobić przyjemność. Zrobił, i to bardzo wielką. Zapach świeżego chleba unosi się w tęczowym busie jeszcze wiele godzin po jego przybyciu… Obudu Cattle Ranch to nasza przystań i wisienka na nigeryjskim torcie. To malownicza kraina kilku wiosek, położona na wysokości 1600 m n.p.m., otoczona nigeryjsko-kameruńskimi górami. Rozbijamy się na starym polu golfowym. Ogromny, pokryty wzniesieniami teren – cały dla nas. Najczęściej widujemy tu kozy, owce, barany i krowy, które szczęśliwie wyjadają zostawione przez nas warzywno-owocowe resztki. Właśnie zawitały dwie małe świnki. Często odwiedza nas niziutki pan Godwin. Sympatyczny starszy pan, z pokaźnym garbem na wąskich, powykręcanych chorobą plecach. Po raz pierwszy odwiedzamy jego domostwo tuż po przyjeździe. Pomagamy mu zanieść drewno do małego, ale licznego w rodzinę domku. Jest tutaj tyle dzieci, że nie mogę dojść do ładu, czyje są czyje. Z naszego pola widać góry, okoliczne wioski i pasące się w oddali konie. Po raz pierwszy w Afryce doświadczamy zimna. Miłe uczucie móc opatulić się kocem, założyć grube skarpety i popijać ciepłą herbatę, słuchając szumu porywistego wiatru. Gdyby nie nadchodzący nieubłaganie koniec ważności naszych wiz, zostalibyśmy tutaj znacznie dłużej. Nigdy nie zapomnimy… pana z palmowym winem, Francisa i Ester, rozmów nocą w ciemnej, glinianej kuchni oraz zapachu ich świeżo upieczonego chleba, Patricka z baru, pani ze sklepiku oraz innych wspaniałych osób, z którymi zetknęliśmy się w tej cudownej nigeryjskiej krainie… Nigeria, to jak do tej pory, największe zaskoczeniem podczas naszej podróży. Przez grupę złych ludzi świat tak wiele traci, świat się jej boi, a ona ma tak dużo do zaoferowania. Ruszamy dalej, to co najlepsze zachowamy głęboko w sercu.


































 















POZDRAWIAMY


poniedziałek, 18 stycznia 2016

Magic people voodoo people...

... - Nie, nie możecie wjechać do kraju, słyszę w słuchawce telefonu. - Jak to? - Jeśli nie macie stałego pobytu w Beninie, nie dostaniecie wizy . Trzeba było robić wizy przed wyjazdem z Polski. - Wyjechaliśmy prawie dwa lata temu, nie było to możliwe. - To jedźcie z powrotem do swojego kraju i wróćcie z wizami, oznajmia pracownik ambasady Nigerii w Beninie. Łup! Jak siekierą w głowę. No i co teraz? Może statek? Wizja spotkania piratów i wyciągania samochodu z portu w Kamerunie mało zachęcająca… Potrzebujemy planu, potrzebujemy pomysłu, zaproszenia, jakiegoś papieru, kogoś wpływowego lub po prostu cudu, by ominąć przepisy, procedury i niesprzyjające nigeryjskie prawo. Uruchamiamy machinę poszukiwania kontaktu w Nigerii. Liczymy, że zaproszenie i nasz urok osobisty pomoże. Nie, nie pomógłby. Teraz to wiemy. Po dwudziestu czterech godzinach od publicznego ogłoszenia: „Czy ktoś kogoś zna”, na naszym mailu ląduje list. Nie byle jaki. Znacznie ważniejszy niż mogliśmy się spodziewać. Od dyplomaty, osoby wpływowej, której odmówić powinno być ciężko. List ląduje nie tylko u nas, ale u samego Ambasadora Nigerii w Beninie. Czyżby poszło, aż tak gładko? Bóg jest wielki, wszystko jest możliwe. Odwiedzamy ambasadę, wypełniamy papiery. Zostajemy poinformowani, że wiza nam nie przysługuje no ale…..ten list zapraszający może zmienić bieg wydarzeń. Pomiędzy myślami krążącymi wokół nigeryjskiej sprawy, musimy zorganizować wjazd do Kamerunu. Poznajemy przez Internet miłego ojca z kościoła katolickiego. Polaka, misjonarza, od wielu lat służącego w Kamerunie. Nie będzie problemu z zaproszeniem, oznajmia nam nowo poznany przyjaciel. Potrzebujemy zaproszeń niemal tak szybko, jak szybko chcemy przejechać Nigerię. Przesyłamy wielebnemu nasze dane i zostawiamy w jego rękach zorganizowanie, tak ważnych dla nas, papierów. Jakich cudownych i pomocnych ludzi spotykamy na drodze, myślę sobie. Pogrążeni sprawą Nigerii, która okazuje się być trudniejszą, niż się wydawało, zapominamy na chwilę o kameruńskim misjonarzu rodaku, w którego rękach, z ufnością pozostawiliśmy kwestię pożądanych przez nas zaproszeń. Umyka nam fakt, że już kilka dni czekamy na wieści. Jak tam nasze sprawy?, piszemy do ojca, nieświadomi nadchodzącej niespodzianki. Odpowiedź jest krótka, zaskakująca i pozostawia nas na kilka chwil w stanie hibernacji. Nie pomogę, nie przyjeżdżajcie, nie chcę was u siebie widzieć, tak mniej więcej odczytujemy wiadomość. Zostajemy usunięci i zablokowani z grona znajomych, na dobrze wszystkim znanym portalu społecznościowym. Na prośbę o wyjaśnienia lub powody nagłej, nie mniej jednak, szanowanej przez nas zmiany decyzji, otrzymujemy głuchą ciszę. Pozostawia to w nas poczuciu istnienia kameruńskiej, tajemniczej, niewyjaśnionej zagadki, katolickiego ojca-misjonarza . Czasu pozostało niewiele. Za tydzień musimy opuścić Benin. Ciągły brak wiz i zaproszeń na dalszą drogę naszej tęczowej, afrykańskiej przygody, powoduje lekki ścisk w żołądku i stan napiętego oczekiwania. … Nad oceanem, w miejscu zazwyczaj pustym, spokojnym i cichym słychać bębny, dzwonki, grzechotki, śpiewy. Jest gwarno i tłoczno. Jak nigdy sznur samochodów. Setki gapiów. Stoiska z jedzeniem, napojami. Wśród tłumu widać balansujące ciała. Wyginają się w rytm rozbrzmiewającej muzyki. Z każdej strony słyszę inne dźwięki. Nie gryzą się ze sobą. Nie przeszkadzają. Całość tworzy zgraną harmonię. Odmienne stroje charakteryzują poszczególne grupy. Pląsając w tańcu, prezentują się, przechodząc kolejno przez środek "wuduńskiego placu". Powiewają flagi, transparenty. Widnieją na nich nazwy fetyszowych guru. Widać rogi zwierząt, symbole czaszek, laleczek. Jedna grupa tańczy wokół swojego bożka, małego posążka odzianego w biało czerwone barwy, kolory voodoo. Kolejna grupa to żółte twarze. Niczym w transie , nieznanym mi, żółtym specyfikiem namaszczają swoje ciała. Oczy każdego z nich są nieobecne. Pół nagie kobiety nie przestają śpiewać przy dźwiękach, wygrywanych przez siebie, melodii. Ludzie otaczają ich szacunkiem, witają się, szepcą coś do ucha. Na plaży szaleją ogromne, kolorowe, słomkowe „zangbeto”, wielkie fetysze, obecne prawie w każdej wiosce. Przyozdobione frędzlami, piórami, niekiedy czaszkami, czy rogami suną po piasku niczym po wodzie. Gładkie ruchy puchatych, ślepych straszydeł raz zwalniają, raz przyspieszają. Niczym wirujące trąby powietrzne, otoczone kłębami kurzu, wpadają niekiedy w rozkrzyczany, wystraszony i uciekający tłum. Jestem w tym tłumie, a na widok zbliżającego się futrzaka nie mogę opanować krzyku. Aparat pod pachę, skok w bok i uciekam z drogi wirującemu brzydactwu. Ogromny upał. Słońce bezlitośnie pali ramiona. Gdyby nie super gwiazdkowy prezent, w postaci niebieskiego , plamiasto-kwiatowego nakrycia głowy, mój mózg wyciekłby już pewnie dawno, z pomiędzy lepkich, od oceanicznej bryzy, dredów. Idzie król Grand Popo. Obwieszony fetyszami niczym choinka w Boże Narodzenie. Na ramionach spiczaste, biało czerwone skrzydła z piór. Z każdej strony poddani. Z daleka widzę piękne kobiety. Całe w bieli z kolorowymi naszyjnikami, bransoletami i ozdobami wokół kostek. W wielkim skupieniu przechodzą w tańcu przez główny plac. Są delikatne, zmysłowe i w pełni oddane chwili. Nie, nie ma składania ofiar i podrzynania gardła zwierzakowi. Takie rzeczy dzieją się poza widokiem publiczności. W specjalnych miejscach, w szczególnym gronie. Dzisiejsze wydarzenie to festiwal, narodowe święto. Dzień tańca ku czci swoich bóstw. To naznaczenie kultu Voodoo, jako nieodłącznej części kultury Republiki Beninu. … Ambasada Nigerii jest wyjątkowo nieprzychylna. Wyciągnięcie od jej pracowników sensownych informacji przez telefon, okazuje się niemożliwe. Pan z recepcji mnie nienawidzi. Niektórzy pracownicy raz krzyczą, raz rzucają słuchawką lub po prostu rozłączają się na dźwięk mojego spokojnego głosu. Do akcji pomocy Rainbow Truckowi dołącza Polska Ambasada w Nigerii, wspiera nas Konsul z Beninu i nasz główny anioł stróż z zaproszenia. Cała walka z pozwoleniem wjazdu do kraju, toczy się już poza naszymi plecami. Ruszyła machina pism i listów dyplomatycznych. My możemy czekać, lub jechać do wielkiego zatłoczonego miasta i osobiście siedzieć w ambasadzie, licząc że coś się wyjaśni. Po tygodniu telefonów, listów i starań ze strony naszych sprzymierzeńców, jedziemy do oddalonej od nas, trzy godziny drogi, ambasady. Jeśli nie chcą rozmawiać przez telefon, to może wyjaśnią co nieco twarzą w twarz. Czekam na odpowiedź od waszego konsula z Abudży, słyszę od znerwicowanego pana. Pokazuje mi wydrukowaną korespondencję. Patrzę na datę. To było dwa dni temu, oznajmiam. Tak, ciągle nie odpisał na nasz list, słyszę. To niemożliwe. Dzwonimy do Abudży. Wasz list nigdy tam nie dotarł, wyjaśniam pracownikowi nigeryjskiej ambasady. Proszę wysłać go po raz kolejny, nalegam. Pani od wysyłania listów jest teraz nieobecna, mówi rozdrażniony pracownik. Po chwili zmienia swe oblicze , bierze starannie zapisany adres mailowy i godzi się wysłać list osobiście. Ma on być decydującym listem w ostatecznej rozgrywce akcji wiza. Po chwili otrzymujemy oficjalny list wspierający naszą sprawę. Pracownik nigeryjskiej ambasady każe czekać. List musi trafić do ambasadora. Ambasador zajęty i nie wiadomo ile to po trwa. Nie ważne, będziemy czekać. Mija godzina, dwie … Zaraz zamkną biura…Głowa opada ze zmęczenia, niewygodne krzesła uwierają z każdej strony. Czas mija. Zjawia się pan nerwicowy. Okazuje się że jest konsulem i to on wypisuje wizy. Idziemy do jego biura. Kolejny raz zmienia swe oblicze. Łagodnieje mu twarz, schodzi napięcie, prześwituje mały uśmiech. Pan co kilka godzin zmienia się jak kameleon, nigdy nie wiadomo w jakim stanie jest w chwili obecnej. Jesteście turystami ?. Tak. Proszę wypisać wszystkie odwiedzone przez was kraje, oznajmia. Z datami, dodaje. Zachowuję powagę, ale mam ochotę krzyczeć z radości. UDAŁO SIĘ !!!! Ku naszemu zaskoczeniu, pan nerwicowy, z łagodną już twarzą, ściska nasze dłonie i przepraszając za swój kraj, utrudnienia i nieprzyjemności, wręcza nam paszporty z wypisaną w środku wizą. Równolegle z akcją nigeryjska wiza, trwa akcja kameruńskie zaproszenie. Wypisuję listy do organizacji, misji, do pani konsul. Z kolejnego, polskiego, katolickiego źródła dowiaduję się, że nie mogą pomóc i co więcej sądzą, że odmowę napotkamy w każdym katolickim zgromadzeniu. Nie tylko katolickim jak się okazuje. Polska Pani Konsul również wydaje się być uwikłana w Kameruńską zmowę przeciwko pokojowemu Rainbowtruckowi. Co się dzieje?, myślę sobie. Kamerun nas nie chce? Po kilku dniach mam dość. Zdobywam się na wysiłek napisania ostatniego już maila. Bez wiary, że się uda. Wybieram placówkę na chybił trafił. Wyślij. Dziękuję. Zamykam komputer, więcej nie piszę. Po chwili odpowiedź : Z przyjemnością was zaprosimy i będziemy szczęśliwi móc was poznać, pisze respondent. Szok! Nie wierzę. W końcu. Misja zagraniczna. Wysyłam nasze dane, a dnia następnego zaproszenia lądują na naszym mailu. Przypieczętowane przez policję i wszelkie inne wymagane placówki. Tak po prostu. Bez zbędnego gadania. Jak się później okazało, zapraszający nas pastor, nigdy nie robi takich rzeczy, nawet nie czyta maili z prośbą o wystawienie zaproszeń, w naszym przypadku wiedział, że ma nam pomóc. Maila z kameruńskim zaproszeniem otrzymujemy w dniu wydania nam nigeryjskiej wizy. Podwójna dawka dobrych wieści. Jest piątek wieczór. Zaczyna się Szabat. Pełni wdzięczności po dniu pełnym emocji, wracamy do domu. Tak…do domu. Przez ostatnie benińskie miesiące Basi dom, stał się naszym… tymczasowym, ale domem. W odpowiedzi na słowa podziękowania osobie, która tak bardzo nam pomogła w zdobyciu nigeryjskiej wizy, słyszymy: Podziękujcie Bogu. I niech tak zostanie.