czwartek, 26 listopada 2015

W krainie hipopotamów - uciekając przed dzikim zwierzem

Słyszę ich oddechy, głośne sapanie, odgłos powietrza i tryskającej wody. O świcie jest ich całe stado. Pozwalają oglądać swój poranny rytuał. W upale południowego słońca, pozostają pojedyncze osobniki. Mimo tego ciągle je słyszę, pochowane w krzakach, w kojącym cieniu drzew. Siedzę na drewnianym, podwyższonym i co najważniejsze zadaszonym tarasie. Oprócz odgłosu wodnych olbrzymów, śpiewu ptaków i pokrzykiwań małp, które od czasu do czasu podchodzą bliżej, by zobaczyć nowych sąsiadów, nie słychać nic. Nie ma nikogo. Obserwuję całe jezioro. Widzę kiedy wyłaniają się nozdrza i oczy olbrzymich hipopotamów. To one budzą mnie o świcie. Słysząc ich oddechy i pochrapywania, nieśmiało wychodzę z samochodu. Rozglądam się czy w okolicy nie ma żarłocznej bestii, dla której mogłabym stać się śniadaniową przekąską. Na szczęście nic nie ma. Miejsce na camping wyznaczono teoretycznie jako bezpieczne. Nie ma żadnych ogrodzeń czy krat. Po prostu takie miejsce. Skradam się cichutko na drewnianą platformę i zapiera mi dech. Dziesiątki wielkich głów wyłania się i chowa przy wschodzie afrykańskiego słońca. Jezioro, niczym lustro, dokładnie zdradza położenie każdego wielkoluda. Słychać budzące się ptaki, ale dominują oddechy pływających stworzeń. Stoję jak we śnie, nagle przytomnieję i biegnę budzić Michała. Nie może tego przegapić. Po chwili obserwacji wskakujemy do samochodu i ruszamy w poszukiwaniu większego zwierza. Oprócz dziesiątek różnorakich, sarno-podobnych zwierząt, natrafiamy na bawoła. Jest ogromny. Wolno przeżuwając śniadanie, niczym posąg, spokojnie przygląda się nowym przybyszom. Już drugi dzień polujemy na słonia. Bawi się z nami w chowanego. Po nieudanej próbie i osiemdziesięciu kilometrach szutrowej drogi, powracamy do krainy hipopotamów. Do ich sapania i magicznego widoku o poranku. Park Pendjari, północ Beninu, to tutaj jedziemy przez ostatnie trzy tygodnie. Nasze ciche marzenie. Dotrzeć do dzikiego zwierza. Do ciszy, natury bez cywilizacji i odgłosów współczesnego świata. Zobaczyć namiastkę tego, co było tu przed dziesiątkami lat. By dotrzeć do celu mijamy Abomey. Siedzibę byłych królów, książąt i ich pałaców. Po raz pierwszy bawimy się w turystów i podążamy do zabytków, oznaczonych przez UNESCO, których podobno nie możemy przegapić. Cóż… Czy warto było? Czy zapamiętam to miejsce? Ujmę to tak – to co zapamiętam, to nieziemsko smaczne jedzenie w jednej z ulicznych garkuchni. Takiej zwyczajnej, niepozornej, ale z zawartością garnków taką, która zdobywa moje podniebienie. Jemy piure z jamu, sos z orzeszków ziemnych i pieczony ser. Zapamiętam jedzenie i grę w oware z panami, siedzącymi na środku drogi o zachodzie słońca. Zapamiętam sklep hydrauliczny, przed którym spędzam poranek, czekając na resztę pieniędzy i pękniętą rurę w naszym mobilnym domu. To zapamiętam. Taki był dla mnie Abomey. Zbliża się późne popołudnie, czas znaleźć nocleg. „Nie jeździć po zmroku” to zasada, której niezmiennie trzymamy się od ponad roku. Mijamy mały kościółek, a przed nim w długiej białej szacie uśmiechnięty, bosy ksiądz. Macha nam z daleka. Nie przegapiamy okazji. Zawracamy i słyszymy: Oczywiście, że tak…śpijcie na moim terenie. Na „świętej ziemi” pozostajemy dwie noce. Może faktycznie jest święta. Na jej terenie musimy chodzić boso. Ależ nie ma problemu. Możemy boso. Od świtu do nocy przybywają tu wierni, na których ksiądz odprawia wszelkie modły. Błogosławi, uzdrawia, wypędza złe duchy i nieczyste moce. W prowizorycznym budynku kościoła, kawałek podłogi zajmuje zakuty w dyby, podobno „chory” człowiek. Prawie pół roku wcześniej poznajemy innego księdza…wirtualnie. Fakt, że nie widział nas nigdy na oczy, nie przeszkadza mu, by pomóc podróżującym przybyszom. Dotarliśmy do niego za pomocą znajomych, naszych znajomych. Bez jego pomocy w postaci listu zapraszającego, nie dostalibyśmy wiz do tego małego, sympatycznego kraju. Nie umawialiśmy się nigdy na spotkanie. Wysłał nam tylko zaproszenie i kontakt się urwał. Przejeżdżając przez jego miasto, zdecydowaliśmy, że nadeszła okazja, by osobiście uścisnąć mu dłoń. Odnajdujemy księdza, który okazuje się pogodnym duchownym, o wielkim sercu i otwartości na odwiedzających go ludzi. Dostajemy pokój z prysznicem. Zasiadamy do parafialnego stołu. Poznajemy resztę księży, opowiadamy historie, słuchamy opowieści, spędzamy czas. Rankiem śniadanie, składające się z najlepszych bagietek, dżemu i kawy rozpuszczalnej, sprawia mi ogrom radości. Zabawne, jak podróż powoduje, że proste, zwyczajne i przeciętne dla rodaka rzeczy, tutaj stają się rarytasem, rzadkością, wykwintnością i smakowym powrotem do przeszłości. Gdzieś między górami. Otoczeni kłębami kurzu, wywołanymi przez suche wiatry harmatanu docieramy do rzeki. Zatrzymajmy się na noc, pójdziemy na ryby, mówi Michał. Jeden dzień zamienia się w cztery. Poznajemy okoliczne wioski, bazarki, mieszkańców, jednego Amerykanina, a co najciekawsze- gliniane domki Tata Somba. Trzy kondygnacyjne chatki z błota, z wieżyczkami, niczym domek królewny, z wnętrzem jak chatka krasnala. Zamieszkiwane do tej pory i prowadzone, jakby czas zatrzymał się o kilka wieków. Chatek z gliny jest w Afryce wiele. Te jednak wyróżniają się architekturą, sposobem wykonania i kształtem. Na bazarku widujemy dziewczynki z tatuażami na twarzach, główkami ogolonymi w irokeza i niezliczoną ilością czarnych, grubych okręgów na ich małych, chudych szyjkach. Od lokalnego pana, kowala, kupujemy nowy instrument i przygrywamy z dziadkami na metalowych małych dzwoneczkach. Wpada mi w oko bransoletka, widzę ją u większości poznanych przez nas tubylców. Kosztuje dwa złote, ręcznie robiona przez mieszkańca wioski. Po czasie dowiaduję się, że w wierzeniach tutejszej ludności oznacza ona posiadanie dobrych duchów, chroniących właściciela noszonej biżuterii. Zbiega się grupka przewodników, chętnych by zaoferować tutejsze atrakcje. Kraina wodospadów. Niektórzy mieszkańcy wioski żyją tylko z tego. Zarobiony grosz wydają na trunki i podchmieleni, przez większość dnia, biegają za nowo przybyłymi, chętnymi podziwiać skarby natury. Nie idziecie wszyscy!, oznajmiam stanowczo. Moja mina i ton głosu świadczą, że nie żartuję. Idzie jeden. No i jeden pijaczek, którego pozbycie się graniczy z cudem. Kolejny oświadcza, że popilnuje samochodu. O losie….!, myślę sobie. Niech będzie. Rozumiem ich, wszędzie bieda, próbują jak mogą. Nie mniej jednak obskakiwanie nas i wymuszanie turystycznych usług, wywołuje we mnie lekkie spięcie. Szybko mi przechodzi. Trzeba zapłacić raz i zabrać przewodnika, potem jesteśmy wolni, taki regulamin. Śpijcie sobie gdzie chcecie, chodźcie gdzie chcecie, pływajcie pod wodospadem, skaczcie do wody i chodźcie na ryby, słyszymy. Taki układ mi odpowiada. W tym wodnym raju pozostajemy przez następnych kilka dni, może tydzień. Po części z przyjemności, po części z przymusu. Awaria układu wspomagania kierownicy, zatrzymuje nas na dłużej, niż planowaliśmy. Próba naprawy, bez konieczności powrotu do cywilizacji kończy się przegraną. Michał wsiada na motor jednego z mieszkańców wioski i razem ruszają do najbliższego miasta. Jak dobrze, że awarie zdarzają się w pięknych miejscach. Zaopatrzona w książkę i strój kąpielowy, spędzam dzień pływając pod wodospadem, czytając, słuchając szumu spadającej wody i obserwując nowe grupki turystów. Oni po chwili znikają, ja wciąż na tym samym kamieniu. Jest tu tak dobrze i chłodno, co w Afryce nie zdarza się często, że nawet głód nie jest w stanie wyciągnąć mnie z tego miejsca. Wycieczka Michała zakończona sukcesem. Wraca z nową, po części starą, specjalnie skonstruowaną dla nas, częścią. Nie obywa się bez małych trudności, jednakże Michał elektryk, mechanik i złota rączka w jednym, radzi sobie z problemem i naprawia tęczowego busa. W międzyczasie zaprzyjaźniamy się z miejscowym artystą, któremu podrzucamy złowione przez nas ryby i z pracownikiem hotelu, w którym Michał naprawia ogromny agregat i doprowadza do porządku, nie koniecznie dobrze wykonaną wcześniej elektrykę. Na niedzielnym bazarze zaopatrujemy się w żywność. Tam gdzie ruszamy nie będzie już nic, nie będzie nikogo, nie będzie bazarków. Bazarki to często jedyne miejsce, by kupić coś więcej, niż oferowane w maleńkich wiejskich sklepikach puszki z koncentratem lub woreczki z olejem. W niczym to nie przeszkadza. Trzeba się tylko nauczyć jak funkcjonować. No i jesteśmy. Po ponad trzech tygodniach docieramy do celu naszej benińskiej wyprawy. Docieramy na północ , gdzie nie ma już nic. Nic oprócz natury i dzikiego zwierza, zamieszkującego setki kilometrów dziewiczej sawanny. Docieramy do miejsca, gdzie tylko rzeka dzieli nas od Burkina Faso. Do miejsca, gdzie nie słychać cywilizacji. Do miejsca, gdzie patrzą na nas dziesiątki oczu w momentach, kiedy nawet nie zdajemy sobie z tego sprawy. Do miejsca odgłosów dzikiej Afryki. Do miejsca harmonii natury. Zbliża się zachód słońca. Pisząc o tym wszystkim patrzę na jezioro i na dziesiątki, wynurzających się z niego, oczu. Właśnie przepłynął krokodyl… W krzakach wyłaniają się kawałki wielkiego cielska hipopotamów. Znowu powoli wypływają na środek jeziora, bliżej mojego wzroku. Ptaki też się rozgadały. Ale tylko na chwilę, gdy zapadnie zmrok, zapadnie cisza. Jutro kolejny dzień. Może jutro uda się zobaczyć największego mieszkańca Afryki. Jeśli nie…trudno…zapamiętam magiczny poranek z dziesiątkami hipopotamów, z tryskającą wodą z ich wielkich nozdrzy, z porykiwaniem i sapaniem tajemniczych, wielkich stworzeń. Zapamiętam światło. Światło wstającego afrykańskiego słońca i budzącego się do życia dzikiego, afrykańskiego kawałka świata. … Kolejny dzień… ląduję o świcie na dachu tęczowego busa. Widok z góry zwiększy szansę ujrzenia dzikiego zwierza. Wolnym tempem przemierzamy sawannę. Przebiega stado wielkich rogaczy. Widzę parę bawołów. Trzęsę się z zimna. Nie wierzę, że za godzinę będę marzyć o porannym chłodzie. Temperatura w nocy spada o dwadzieścia stopni. Wypatruję. Nagle widzę coś z oddali. Walę w dach. Na umówiony znak samochód staje. Michał wychyla głowę i co? Są !!!!! Daleko, ale są !!! Delikatnie wachlują uszami. Spokojnie idą przed siebie. Co za radość. Co za szczęście. Udało się. W końcu je widzę. Olbrzymy. Gdyby były choć troszkę bliżej, myślę sobie. Nie ważne. Widzę je. To się liczy. Jedziemy dalej, a tu kolejna rodzina. Spokojnie podąża w tym samym kierunku co poprzednia. Patrz…, słyszę. Przed nami wyłania się widok, którego się nie spodziewam. Stado słoni przechodzi przez drogę po której jedziemy. Nie jedź dalej, ostrzegam. Zapiera mi dech. Są też małe. Wiem jedno, jeśli są małe, mogą być problemy. Obrońca stada zauważa potencjalnego wroga. Patrzy na nas i nerwowo porusza trąbą. Są wysokie trawy, ale chyba się nie mylę. Nagle uszy wachlują w rytmie szybszym niż powinny. Zaczyna się, myślę. Czy ja dobrze widzę? Biegnie na nas. Podnosi ryk. O kurczę. To chyba nie są powitalne gesty radości. Widzę kurz spod jego kilkutonowego cielska. Uciekamy !!!!!, walę nerwowo w dach. Michał wsteczny. Ja czuję jak ciało automatycznie kładzie się na dachu, jakbym chciała stać się jednością z kawałkiem, wciąż mokrej od rosy, blachy. On biegnie i ryczy, my na wstecznym. Serce mi wyskakuje i czuję, jakby biegło przed nami. Słoń staje. My też. Stado powoli idzie dalej. Obrońca patrzy na nas. Rozpoczyna się atak numer dwa. Jedź !!!, krzyczę. Po trzeciej pogoni oddalamy się na tyle daleko, by stracić stado z oczu. Słonik, myślę sobie. Słonik. Na razie mi starczy. Oko w oko na jego terenie. Już wystarczy. Widziałam, usłyszałam i poczułam. Żyjcie sobie spokojnie. Obym więcej nie trafiła na was na drodze. Piękne, dzikie, wolne, wielkie, zatrważające. To było coś…





W DRODZE NA PÓŁNOC KRAJU
        

DOMKI Z BŁOTA


Na dachu

Fetysz


Skaryfikacje wskazujące na przynależność do danej grupy etniczne





Kij z nacięciami, służy jako drabina na dach

Spichlerze


W KRAINIE WODOSPADÓW









DOTARLIŚMY DO CELU
W KRAINIE DZIKICH ZWIERZĄT


























sobota, 31 października 2015

Benińskie opowieści czas zacząć -Basia

Hej ! Hej ! Jesteście z Polski? Mówicie po Polsku?!, słyszymy radosne okrzyki. Nie widzę skąd dobiegają. Rozglądam się właśnie za policją, budką z okienkiem, znakiem stop i innymi najważniejszymi rzeczami, na ukochanych przez nas przejściach granicznych. Nagle patrzę i widzę. Jest samochód, jest i ona. Wyskakujemy i witamy się z tą pełną energii, radości i optymizmu kobietą. Basia, Polka, od kilku lat mieszkanka Beninu. Niedowierza, zadając kolejne pytania. Jak to? Samochodem? Jak długo? Skąd? Wariaci ! Już ją lubimy. Muszę jechać do Togo bo, koleżanka… samolot… nie mogę się spóźnić…, oznajmia w pośpiechu. Potok słów i myśli, których mój rozgrzany umysł nie przyswaja tak szybko. Ojej…I co teraz? Nie mogę was tak puścić, mówi. Przeurocza, myślę sobie. Od razu strzela nam foteczkę, samochodzikowi również. Już dawno nikt tak nie cieszy się na nasz widok. Zapisuje na kartce numer telefonu, a w zasadzie to trzy numery. My swojego jeszcze nie mamy. Oczywiście zjawia się pan sprzedawca kart. Wiemy jednak, że na przejściu cena wzrasta pięciokrotnie. Szczególnie dla białych, którzy nie znają Afryki. Z numerami telefonów i wskazówkami, gdzie najlepiej się zatrzymać żegnamy Basię. Odjeżdża, macham na pożegnanie i myślę sobie, czy oby na pewno była prawdziwa. Była i to jak najbardziej. Następnego wieczoru zjawia się koło naszego busa. Wpada na chwilkę, rano znowu wyjeżdża do Togo. - Spotkajmy się na spokojnie, jak już będziesz trochę wolniejsza, mówimy. - Koniecznie, koniecznie…. W międzyczasie mieszkamy na plaży, to znaczy w busie, ale tuż przy oceanie. Mogę boso biec z samochodu prosto w fale Atlantyku. Nie… kąpiel jest niemożliwa. Siła fal podcina nogi i zmiata mnie, jak zabawkę tuż przy starcie. Mocowanie z falami to zabawa przednia, jednak głębiej, niż do wysokości kolan może być bolesna. Fala uderza i trzaska w ofiarę, rozbryzgując się na wszystkie strony. Zostawia poturbowanego, walczącego z utrzymaniem równowagi i z kilogramem piachu w majtkach. Budzi nas pukanie do drzwi. O nie…myślę. Jeśli ktoś chce tylko powiedzieć „dzień dobry”, to trochę nie w porę. Pan od kokosów. Stoimy między palmami, a on właśnie teraz potrzebuje kilku. No dobra. Jak musi, to się przesuniemy. Zaspani, przestawiamy auto. Po czym Pan wskakuje na palmę strąca kilka sztuk i oferuje sprzedaż. To budziłeś nas tylko po to by zerwać kokosy i nam je sprzedać?, niedowierzam. I to za podwójną cenę?. To się nazywa umiejętność handlu. No kupuję… przecież lubię kokosy, są zdrowe i pożywne. Poza tym dobrze żyć w zgodzie z sąsiadami. Zadowolony odchodzi, a my wracamy między jego palmy, które tak naprawdę wcale nie musiały być jego. Robię jajecznicę i mam dobrą kawę, słyszymy w słuchawce. Dwa razy nam nie mów. Jajka jak jajka, ale kawa? Afrykański paradoks, których tutaj wiele. W krainie kawy, nie ma kawy. Basia w końcu skończyła z wyjazdami i jest na miejscu. Jedźcie tak długo aż zobaczycie palmy po obu stronach drogi i ocean, dalej kościół i wielki kolorowy dom, potem gotujące baby na ulicy. Wjedźcie między te baby i dojedziecie do mnie, instruuje nas uważnie. Trafiamy bez problemu. Wita nas uśmiechnięta znajoma, z przejścia granicznego. Mały uroczy domeczek, drzewa mango i pomarańczy. Dwa małe kocio-sierściuchy, Kryśka i Słoń. Pyszna kawa. Pyszne jedzenie. Pyszne towarzystwo. Wszystko pyszne. Śniadanie przeciąga się do kolacji. Kolejne śniadanie, kolejna kolacja i tak zostajemy. Na chwilę, oczywiście. Chwila zamienia się w miesiąc. Jakbyśmy znali się od lat. Jak rodzina lub grupa bliskich przyjaciół. Znajdujemy się tutaj nagle i funkcjonujemy, jakbyśmy byli tu od dawna. Oczywiście gotujemy. Polacy lubią dobrze zjeść. Basia i Michał nadają, w kulinarnej kwestii, na tych samych falach. W Afryce nigdy nie zdarza mi się spać do późna. O świcie zawsze budzi mnie słońce, odgłosy budzącego się życia, ptaków, ludzi, a w mieście- motorów i samochodów. Tutaj jak niedźwiedź zapadam w głęboki sen. Wstaje gdy słońce już wysoko na niebie. Każdego ranka zastaję uśmiechniętą Basię rwącą sałatę, krojącą pomidorki i inne pyszności. Michał pomaga lub popija kawę. Śniadanie prawie gotowe. Jak co dzień. To ja pozmywam, mówię. Jak co dzień. Wąż !!!, krzyczy Michał. Długi, zielony, piękny. Chcę biec po aparat, bo wyjątkowo ładny. Ale widzę, że sytuacja jest daleka od zabawnych. Jadowity! Niebezpieczny! Przedostaje się przez ogrodzenie i włazi na krzaki przy furtce. Basia dzwoni do męża. Tak, niebezpieczny, zabijcie go!!!, słyszymy w słuchawce. Przechodzi sąsiad. Potwierdza. Jest bardzo niebezpieczny. Michał znika. Po kilku sekundach zjawia się komandos. Bluza z kapturem, długie ogrodniczki, gumiaki wędkarskie po same uda i maczeta w ręku. Pogromca jadowitych bestii gotowy do starcia. Bierze zamach jak na słonia. Trafia. Ale bestia rusza się dalej. Może jednak chybił. Widzimy jak chowa się w krzakach w najwyższym punkcie. Spalmy ten krzak, dawaj benzynę!, krzyczy Basia. To już przelewa szalę i pomimo ogromnego wysiłku z mojej strony, by nie ryknąć śmiechem, nie daję rady. Chcę wczuć się w sytuację, ale patrząc na mojego komandosa i zrozpaczoną Basię z pomysłami typu: Wyrżnij ten krzak, spal go!, nie mogę zachować powagi. O jejku o jejku!!!…jak on przelazł? O nieee…już nie będę tutaj bezpieczna”, mówi Basia. Ja ryczę ze śmiechu. Michał wyżyna krzak, piękny krzak, łuk nad wejściową furtką. Odetniemy mu drogę ucieczki!, krzyczy mąż komandos. Wyrzuca krzak na ulicę. Ze skupieniem i ostrożnością rozdziela maczetą gałęzie, by zadać ostateczny cios potworowi. Nie ma go! Ale numer… jest na drzewie mango. Spalmy drzewo!, odzywa się głos najbardziej zrozpaczonej. Tego już za dużo. W gęstwinie liści szukamy igły w stogu siana. Jest. Wije się po gałęziach. Dzielny komandos rusza na decydujące starcie. Teraz albo nigdy. Nigdy. Wąż zgrabnie pnie się po drzewie. No to pięknie! Mieszkamy z mordercą!, mówi wystraszona Basia. Nic nam nie będzie, uspokajam. Taki tam wąż…po co miałby nas zabijać. Sytuacja się luzuje. Mijają dni. Nikt nie umiera. Wąż nie atakuje. Pewnie już dawno się wyniósł. Okazuje się, że tak naprawdę wcale nie musiał należeć do gatunku śmiertelnych zabójców. Poza tym są koty, a one skutecznie odstraszają tego typu bestie. Dobrze, że nie wyrżnęliśmy mangowca. Tej decyzji moglibyśmy albo długo żałować, albo po latach śmiać się do rozpuku. Szkoda tylko krzaka, tworzącego piękny łuk nad wejściem. Czego się jednak nie robi w chwili śmiertelnego zagrożenia. Zróbmy kraniki, mówi Basia. Jasne, odpowiada zadowolony Michał. Uwielbia wszelkiego rodzaju robótki ręczne. Składając w całość różne afrykańskie pomysły, dodając trochę od siebie, licząc, kalkulując, jedziemy do sklepu. Wiemy co chcemy, z dostępnością w odpowiedniej cenie gorzej. W Togo będzie taniej. Mając wszelkie instrukcje i zdjęcia, Basia kupuje niezbędniki za granicą. Wystarczy kranik, plastikowa przejściówka od zbiornika, kolejna mosiężna przejściówka, trochę taśmy i dwudziestopięciolitrowy baniak po oleju roślinnym. Do tego trochę czasu, nóż, lutownica, gruby pisak do celów artystycznych, trójka zapaleńców i kraniki gotowe. Dzieciaki w szkołach jedzą posiłki ręką. Myją ją lub nie. Używają do tego miski i kubeczka, którym starsze lub dyżurni polewają im rękę. Na trzysta dzieci, trzy miski z wodą. Sama nie wiem, czy po tym zabiegu, ręce na pewno będą czystsze Zaszczepienie w dzieciach podstaw higieny, nauczenie mycia rąk z użyciem mydła pod bieżącą wodą może zapobiec wielu chorobom. Czy się to przyjmie? Nie wiem. Zależy wiele od nauczycieli. Basia oczywiście może jeździć i doglądać. Można mówić i uczyć. Niektóre przyzwyczajenia, ciężko jednak wykorzenić. W domu często nikt o to nie dba, w szkole wszystkich się nie upilnuje. Ale warto próbować, mimo wszystko. Do rączki baniaka przywiązujemy mydło. Pierwszy dzień idzie dobrze. Starsze trochę wariują. Każdemu spieszy się na posiłek. Dla niektórych to pierwszy tego dnia. Kto by tam myślał o myciu rąk, czekaniu na swoją kolej. Pełny brzuch jest ważniejszy. I wcale im się nie dziwię. Ściągam klapki, podwijam kieckę, Michał zadziera nogawki i przeprawiamy się do łodzi. Drugi brzeg rzeki jest w zasięgu ręki. Rzeka Mono, zielona granica dzieląca Togo z Beninem. Każdego dnia mieszkańcy obu krajów przeprawiają się w tę i z powrotem. Niektórzy do rodzin, niektórzy z produktami na handel. My w odświętnych ubrankach, uszytych z lokalnych materiałów i wzorów, płyniemy na imprezę. Nie mogliśmy jechać drogą, bez wiz przekraczanie granic jest niemożliwe. Tutaj to inna historia. Michał, nie do końca przekonany o słuszności naszego występku, wsiada jednak do łodzi. W tę stronę towarzyszy nam mąż Basi - Kangni, z powrotem popłyniemy sami. Po stronie Togijskiej jest jeden mundurowy z bronią na ramieniu. Urok Kangniego załatwia sprawę. Możemy dziś hasać, jako nielegalni imigranci, po togijskiej wiosce. Na miejscu poznajemy rodzinę Kangniego i Basi. Większość ma kreacje z identycznego materiału. To częsty widok na rodzinnych fetach. Powoli przynoszone są krzesła, potem nadchodzą stoły. Wszystko dzieje się przed szkołą, obok boiska, pod drzewami. Na początek obowiązkowa woda dla każdego. Potem kieliszeczek lokalnego bimbru z palmy. Wjeżdżają gary z potrawami. Mięsa, ryby, sosy, papki z mąki kukurydzianej, najlepsze jakie do tej pory jadłam. Jest gwarno i gadatliwie. Afrykanie to najbardziej roześmiani ludzie, jakich do tej pory widziałam. Czuję się jak na polskiej rodzinnej imprezie. Tak naprawdę, to nie różnimy się od siebie, aż tak bardzo. Gdyby nie kolor skóry i język…Ale czy to tak wiele? Ta impreza kończy się po kilku godzinach, słońce ciągle grzeje swymi promieniami. Nikt nie zatacza się od nadmiaru różnorodności trunków. Powtarzamy akcję z nielegalnym przekraczaniem granicy. Wskakujemy do łódki, pan mundurowy, pilnujący zielonej, rzecznej granicy nawet nie sprawdza dokumentów. Po chwili jesteśmy z powrotem na benińskiej ziemi. Przez pola cebuli, ostrych papryczek, orzeszków ziemnych i, nadmiernie nawożonych, rosnących na suchej ziemi, pomidorów, docieramy do domu, do tarasu z drzewem mango, do małych kociaków i naszych przyjaciół. Siedzimy w busie przed hotelem Bel Azur. Lubimy domek Basi, jednak hotel, oferuje nam darmowy Internet satelitarny. W Afryce to kosztowny luksus, szczególnie gdy od tygodnia pracujemy nad uaktualnieniem naszej strony. Pewnego dnia Internet nie działa. Panie z recepcji informują, że specjalista od napraw jedzie. Dwa dni już jedzie i dojechać nie może. Jaki znowu specjalista? Michaś chwyta narzędzia, pędzi na dach. Rozkręca, przykręca, stuka w antenę. Cudowne dotknięcie magicznej ręki, pół godziny i działa. Obsługa hotelowa zachwycona. Panie z recepcji odetchnęły z ulgą, bez Facebooka, to przecież nuda. Praca nad stroną ukończona pozytywnie, a wieczorem hotelowy odkryty basen. Czyściutki, zadbany i zupełnie pusty. Pomimo wielu hotelowych gości, nikt z niego nie korzysta. Wyskoczyć z ciuszków księżniczki? Bo tylko tak można nazwać przepiękne stroje Afrykanek. Zamoczyć usztywnioną fryzurę…? Zrzucić garnitur i zdjąć pozłacany zegarek? Nieeee… Pluskanie w orzeźwiającej wodzie, to nie rozrywka dla eleganckich gości. Na takie ekscesy tylko my możemy sobie pozwolić. Minął miesiąc, Basia chwilowo poleciała do Polski, my nadal cieszymy się jej małym, wiejskim domkiem wśród drzew, śpiewu ptaków i dwóch pociesznych kociaków. Chwilowe osłabienie malarią zatrzymuje nas na dłużej, niż sądziliśmy. Ale nie narzekamy, uwielbiamy jej taras i wiejski tryb życia. Niesamowite jakich ludzi można poznać w najmniej oczekiwanym momencie. Jak silnie splatają się losy osób, które w Polsce mogłyby nigdy się nie spotkać, lub najzwyczajniej w świecie, minąć niezauważone. Elegancka pani w garsonce i Michaś w dredach, mogliby, na pierwszy rzut oka, mieć niewiele wspólnego. Bo czyż pozory nie mylą? Tutaj stają się rodziną. Ostrzegano nas przed Beninem. Mówiono, że źli ludzie tu mieszkają, że niebezpiecznie, że trzeba uważać. Ale czy nie słyszeliśmy tego wcześniej, przed każdym nowym krajem? Z lekką niepewnością wkraczaliśmy na Benińską ziemię. Przywitała nas w sposób, jakiego się nie spodziewaliśmy. Jesteśmy za to niezmiernie wdzięczni i z ekscytacją czekamy co będzie dalej.






Nasz pierwszy taras na benińskiej ziemi ... świeże ryby prosto z oceanu, szum wody i wielkie fale




WIZYTA W SZKOLE

















 PRODUKCJA MOBILNYCH KRANIKÓW



















 MOBILNE KRANIKI W AKCJI
















 PRZEPRAWA GRANICZNA I RODZINNA IMPREZA





















TAK POWSTAWAŁA NASZA STRONA INTERNETOWA

Zapraszamy do odwiedzenia www.rainbowtruck.pl

W WIEJSKIM DOMOWYM ZACISZU

Kryśka

Czlowiek z rybą na głowie

Nocne łączności ze światem



Pozdrawiamy z Beninu