wtorek, 7 października 2014

Z pustynii na marokańskie wybrzeże - Rzeźnik z Asni

Mieszkańcy małych wiosek z zainteresowaniem przybywają na spotkanie nowych gości. Są ciekawi kto zawitał w ich okolice. Zaglądają, witają, patrzą co to za obcy wylądowali na ich terytorium. Brak komunikacji nie przeszkadza w wypiciu z nami szklaneczki mocno słodkiej herbaty i posiedzeniu nawet kilku godzin, co w europejskim standardzie, przeciągnęłoby powszechnie znane granice „dobrego” wychowania. Tu najwidoczniej nie obowiązują niepisane reguły. Musi minąć trochę czasu zanim poznamy obyczaje i wsiąkniemy w „nieskrępowaną” kulturę naszych Marokańskich braci. Nigdzie nam się nie spieszy, nie mamy planów i sztywnych ram czasowych, dlatego też całkiem dobrze odnajdujemy się w nowej rzeczywistości, która mimo wszystko wymaga wewnętrznego rozciągania i łamania w nas przyzwyczajeń, oraz utartych europejskich schematów. Wioska Isk, niedaleko Imouzzer. To tutaj zaszywamy się na kilka dni, gdzie już pierwszej nocy odwiedza nas Mohamed, rówieśnik Michała, który pomimo braku szkolnej edukacji całkiem nieźle posługuje się językiem angielskim. To przy nim dociera w końcu do nas, że dla Marokańczyków czas płynie zupełnie inaczej. Wielokrotnie miewaliśmy już wizyty tubylców, ale z Mohamedem jest inaczej. Raz zjawia się około 8 rano, wypija kawę, zjada z nami śniadanie, po czym bez krępacji przysypia na składanym krzesełku, podczas gdy my zajmujemy się swoimi „sprawami”. Czy możemy mieć jakieś „sprawy”? Okazuje się, że możemy. Bardzo przyziemne i prozaiczne, jednakże bez sprzętów typu pralka czy maszyna do szycia, te błahostki zajmują nieco więcej czasu, niż wciśnięcie przycisku start, przeszycie rozprutego pokrowca overlockiem lub kupienie nowego w pobliskiej galerii . Około południa Mohamed wstaje, jakby minęła godzina, a nie cztery. Oznajmia, że jego bus, udający się do miasteczka właśnie jedzie, wypatrzył go najwidoczniej nadjeżdżającego z góry. Czekał, jakby kilka godzin zupełnie nie robiło mu różnicy, na autobus, który najprawdopodobniej również ma ogromną rozpiętość w rozkładzie swojej jazdy, zależną od ilości przybyłych pasażerów. Następnego dnia zjawia się kobieta z torbą migdałów. Jest to Fadma, siostra Mohameda. Częstujemy ją resztką naszej kawy, którą wypluwa z wykrzywionym wyrazem twarzy, dając nam tym do zrozumienia, że napój tak pożądany przez wielu nie podbija jej wysublimowanego podniebienia. Po nieudanej kawie serwujemy fasolkę w pomidorowym sosie, którą po skosztowaniu oddaje bratu. Nie używając języka instruuje nas jak obierać przyniesione migdały, zarzuca torbę na plecy i idzie sprzedawać je na pobliski bazarek. Tego samego dnia zaprasza nas do siebie na obiad, który w moim mniemaniu jest prawdziwa ucztą. Jako że opróżniliśmy już ostatnie zapasy żywności, zaproszenie przyjmujemy z rozkoszą. Był to czas świąt, podczas których na muzułmańskich stołach pojawia się, zabita przez podcięcie gardła, owca lub koza. Dzień poprzedzający świętowanie wypełniony jest „płaczem” zwierząt. Zamiast radosnych odgłosów pasących się wszędzie stworzeń, słychać dziwny, niespotykany do tej pory pisk. Domostwo Fadmy to stary kamienno-gliniany dom o bardzo grubych murach, otoczony drzewami migdałowymi, rosnącymi na kamienistej, suchej ziemi. Chata jest niska, Michał musi pochylać głowę by nie uderzyć o belkę. Jest dużo chłodniej niż na zewnątrz. Grube mury i maleńkie okienka nie pozwalają, by gorący żar przedostał się do środka. Bez butów siadamy na słomkowej macie pokrytej dodatkowym kocem i poduszkami. Nie ma tu mebli, wygląda jakby stan domu był surowy, ale nie jest. To zwykły dom, który pomimo swej odmienności od europejskiego, znanego nam stylu, ma wszystko czego potrzeba. Mam wrażenie jakbym cofnęła się o wiele lat lub oglądała muzealną makietę. Nie ma mebli, wykładzin, czy równych białych ścian. Jest mały niski drewniany stoliczek, miejsce do wypiekania chleba, kuchenka oraz duża dziura w podłodze, gdzie stacjonują owce i kozy - taki „śmietnik”, gdzie utylizacja resztek odbywa się w ułamku sekundy. Są też dwa koty i wszędobylskie muchy. Obiad rozpoczynamy od obmycia rąk. Używając specjalnych naczyń z wodą, Fadma, polewa każdemu dłonie. Następnie Mohamed zaparza herbatę. Ten rytuał wymaga siedzącej, obowiązkowo „po turecku”, pozycji. Pierwsze zaparzenie jest wylewane z przyczyn smakowych. Następnie napar podgrzewany, przelewany, gotowany, dosładzany, kosztowany przez wszystkich czy oby na pewno nie za mało słodki, podawany jest w małych, szklanych, przypominających literatki, naczyniach. Stół zapełnia się migdałami, orzechami, niezidentyfikowanymi nasionami, olejami, ciastkami, miodem w plastrach, jakby wyjętym prosto z pszczelego ula i chlebem. Nie ma sztućców, czyste ręce służą za widelec, a palce lub chleb za łyżkę. Po licznych „przekąskach” na stoliku ląduje Tajin, typowe marokańskie jadło. W glinianym, stożkowatym naczyniu, położonym na węgielkach przygotowuje się mięso z oliwkami, rodzynkami i niewielką ilością warzyw. Wyjadamy jadło z jednej misy, używając chleba w celu wyłowienia pożywienia. Oliwki przeszły zapachem owcy, co po kilku latach mięsnej abstynencji jest ciekawym, smakowym doznaniem. Odmówienie jednak wspólnego maczania chleba uważałabym za spory nietakt z mojej strony. Cieszy mnie natomiast, że gospodyni nie nalega bym zjadła zabitego zwierza. Po daniu głównym nadchodzi deser. Ilość owoców przerasta nasze możliwości. I tutaj wkraczają kozy w dziurze, które ochoczo pochłaniają nie zjedzone przez nas resztki i nie pozwalają zmarnować żadnego okruszka. Jedzenie to głośna sprawa, należy mlaskać, bekać i wydawać różne odgłosy towarzyszące gastralnej rozkoszy. Najedzeni udajemy się do pokoju spoczynku, gdzie na matach, kocach i poduszkach rozkładamy się jak koty, by bezstresowo poddać się procesowi trawienia. Przy pożegnaniu Fadma oprowadza nas jeszcze, pokazując zewnętrzne i wewnętrzne zakamarki domu. Wszystko jest proste. W łazience jest tylko prysznic, w postaci konewki do polewania i piec na drewno do podgrzania wody. Wszystko na glinianej podłodze, z glinianymi ścianami, tak jak reszta całego domu. Na zewnątrz studnia i migdałowy sad. Jest dumna ze swojej posiadłości. Na pożegnanie wręcza nam ogromną torbę migdałów i z radością wypisaną na twarzy macha nam gdy odjeżdżamy. Czy powinniśmy byli się odwdzięczyć? Nie wiem, przyjęliśmy to jako miły gest gościnności. Najbardziej rozbawiły mnie kobiety z okolic najwyższego szczytu Jibel Toubkal, które kończąc w rzece pranie zawitały do nas gromadką pięciu, głośnych, rozbawionych, gadatliwych i niespodziewanych gości. W mgnieniu oka znalazły się wewnątrz naszego busa. Chichotały jedna przez drugą, płyn do mycia naczyń wprawił je w atak niepochamowanego śmiechu, obejrzały wystrój, pozdrowiły, pomachały i poszły… jak małe tornado. Ibrahim to pasterz niezliczonej trzody owiec i kozic, w przeciwieństwie do swoich sąsiadek charakteryzuje się spokojem i cichą osobowością. Parkujemy na drodze zaganiania przez niego owiec do domu, więc jednego wieczoru, z ochotą zagląda do nowych przybyszy. Następnego dnia wylegujemy się razem na skałach, podziwiając widoki i nasłuchując wspólnie odgłosów jego zwierząt. W moim sercu pozostaną w szczególności Maria i Aisha oraz ich brat Baku. Trójka dzieciaków mieszkających niedaleko miasta Touroug. Na skalistych terenach, nieopodal kopalni kryształów znajduje się ich zagroda z berberskim namiotem i kilkoma kozami dookoła. Za pomocą rysunków i gestów dowiaduję się o rodzinnych koniugacjach, o dwóch ojcach, z czego jeden ich opuścił oraz matce, która ostatniej nocy walczyła z obfitymi opadami deszczu i napierającą do namiotu wodą. Walka z naturą osłabia ją na tyle, by dzisiejsze przedpołudnie spędzić w łóżku. Warto było, woda pomoże w uprawie tak bardzo potrzebnych tutaj roślin. Nigdy się nie dowiem na ile była to prawda, a na ile moje wyobrażenia wyciągnięte z, pozbawionej jakiegokolwiek wspólnego języka, rozmowy. Było to trudne. Widziałam ile potrzeb mają dziewczyny, szczególnie starsza, Maria. Może to luksus, bez którego można się obyć, ale przecież każda z nas chciałaby mieć krem do wysuszonej słońcem skóry, czy nową bieliznę. Nie mogłam patrzeć na jej poranione dłonie, gdzie skaleczenie, nigdy nie oczyszczone, owinięte zostało folią służącą za opatrunek. Jedyne co mogę zrobić to przemyć skaleczony palec i założyć plaster z bandażem, może przetrwa jeden dzień. Nie, nie podarowałam jej kremu ani bielizny, a uwagę czy zabiorę jej młodszą siostrę ze sobą, bo przecież nie mamy dzieci, więc czemu nie, puściłam mimo uszu. W środku łamało mi się serce i z pewnością mogłabym rozdać wszystko co mam, ale czy to pomoże w ilości wszystkich napotkanych na drodze potrzeb? Czy takie postępowanie nie sprowadzi nas, w oczach naszych afrykańskich sąsiadów, do roli bogatych białych, posiadających wszystko? Czy naszymi gestami dorywczej „pomocy”, nie tworzymy potrzeb, które kiedyś potrzebami nie były? Może się mylę…nie wiem, ale na dzień dzisiejszy zostawiam to, wierząc w słuszność swojej decyzji. … Ceny…Na bazarku ich nie ma, a jako że jesteśmy „inni” mogą one skakać w zależności od nastroju sprzedającego. Zanim coś zapakujemy, uzgadniamy najpierw kwotę. W cenach warzyw lub pieczywa nadwyżki zdarzają się rzadko. Nie mniej jednak, zdarzyła się pewna rzeźnicka, dosłownie, która sięgnęła granic mojej „białej” tolerancji. Pewien rzeźnik z Asni, z 65 dirham za kilogram mięsa, specjalnie dla nas tworzy nową i niepowtarzalną ofertę 100 dirham za kilo. Nie wytrzymuję, a po spokoju, tolerancji i miłości do bliźniego nie pozostaje ani śladu. Obserwując rozzłoszczoną kobietę, która w muzułmańskim kraju wykrzykuje publicznie pod adresem rzeźnika, zebranym mężczyznom odejmuje mowę. Po chwili zastanowienia, zamykam buzię i odchodzę. Z rzeźnickim tasakiem w plecach nie koniecznie byłoby mi do twarzy. Chyba przesadziłam, myślę sobie Odjeżdżamy z bazarku…tym razem bez mięsa. Dojeżdżamy do Agadiru, nieco wcześniej niż planowaliśmy. Ocean czysty, woda zaskakująco ciepła, fale ogromne, a dzikie plaże… toną w górach śmieci. Nie mogę w to uwierzyć. Rybakom nie przeszkadza smród i widok walających się wszędzie odpadów? Nieeee… Marokańczykom na tym nie zależy, być może brakuje na to pieniędzy lub jest to inna kwestia, która jeszcze nie wpadła mi do głowy. Wygodniej rzucić pod siebie, ewentualnie spalić. Nasze śmieci wozimy ze sobą do momentu znalezienia kubła, nasz rekord to tydzień w jego poszukiwaniu. Największym zaskoczeniem jest dla nas pustynia, która zamiast żaru z nieba, oferuje nam chłód, chmury i niekończący się deszcz. Berberzy, proponujący przejażdżki po piaskach Sahary szybko przekonują się, że żadni z nas turyści. Pozwalają nam spać u podnóżka pustyni w towarzystwie swoich wielbłądów, a Omar, najbardziej towarzyski i mówiący po angielsku Berber, gości na naszym, chroniącym go przed deszczem, tarasie. Pomimo ulewy, kolory pustyni zapierają dech. Z pewnością będzie jeszcze okazja doświadczyć jej w innych, mniej mokrych okolicznościach. Obfite opady deszczu dają inną perspektywę podróżowania po Afryce. Zalane ulice, zablokowane przejazdy, tworzące się rzeki i małe wodospady przecinające główne drogi to istna przygoda. By móc ruszyć dalej, czekamy niekiedy dobę, zanim opadną wody. Parkowanie na rozległych, płaskich terenach może napędzić niezłego strachu. Na tle zachodzącego słońca pojawia się czarna plama. Z minuty na minutę plama zamienia się w przykrywającą całe niebo płachtę. Razem z czernią idzie huragan. Widzę go z daleka w towarzystwie ściany deszczu. Mam wrażenie, że ziemia faluje. Dookoła nie ma nic, otwarta przestrzeń, huragan i my. Za późno na ucieczkę, a nawet gdyby to dokąd uciekać? Michał, patrz… Zwieje nas!, mówię z paniką w głosie. Nagle nie widzę świata, woda leje się z nieba, samochód zaraz odfrunie, przynajmniej takie robi wrażenie. Obok nas, powstające właśnie strumienie, nabierają w sile i objętości. Jestem przerażona. Jedynie Michał zachowuje spokój i opanowanie. Po kilkunastu minutach czarna, rozwścieczona natura opuszcza nasze obozowisko, pozostawiając wyżłobione koryta z nowymi, pędzącymi strumieniami. Oddycham z ulgą. Po każdej burzy wychodzi słońce, mówię.
















Za Errachidią rozpoczęła się kraina daktyli

 Mijane miasteczka w drodze na pustynię



Wjazd do Rissani





 Marzouga, miasteczko u stóp pustyni

Zimna i deszczowa pustynia

 Osiołki zamieniono na wielbłądy

Omar, wpadł na herbatkę i ciastko

 Całonocne opady zalały ulice

Utworzyły się rzeki, które zablokowały przejazdy

 Niektóre z nich pokaźnych rozmiarów

Maria i Aisza

Studnie






Zdechły osiołek. rano zjadły go wściekłe psy

Ośnieżone szczyty

Górskie wioski

Wędrówki pod Toubkalem, najwyższym szczytem

Spaliśmy w pięknym miejscu

Rzeźnik z Asni

W drodze na wybrzeże

 Czasami trzeba cierpliwie czekać


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz