wtorek, 25 listopada 2014

Mali - Z Kałachem przy szybie

Granica z Mali to szlaban, kilka namiotów, chatka. Pan z rozpiętym mundurem, wygląda jakby był cyknięty, może to tylko wyraz znudzonej i zmęczonej upałem twarzy. Nigdy wcześniej nie doświadczyłam takiej spiekoty. W samochodzie mamy 48 stopni. Nie ma tłumów ani kolejek. Jesteśmy jedyni. Badanie na Ebolę, kontrola wiz, kupno ubezpieczenia na samochód na Afrykę zachodnią, odprawa celna, wszystko szybko i bezproblemowo. Ostatnia obowiązkowa wizyta przypada na żandarmerię, gdzie dowiadujemy się, że sami nigdzie nie jedziemy, obowiązkowa eskorta. Nie! Nie chcemy eskorty, nie mamy nawet miejsca, próbujemy wytłumaczyć funkcjonariuszowi. Myślimy że to wymuszanie pieniędzy i sztuczne robienie problemów. W ambasadzie nawet nie wspomniano o tym małym, ale jak ważnym szczególe rozkoszowania się pięknem malijskiego kraju z żandarmem u boku. W odpowiedzi słyszymy: jak wam się nie podoba to wracajcie do swojego kraju!. Zabrzmiało groźnie, bierzemy żandarma. Jedziemy razem, mało wesoła trójeczka z wielkim kałachem przy szybie. Dojeżdżamy do Nioro, odwiedzamy placówki celne i policję, każdemu płacimy za konieczną pieczątkę, po czym udajemy się na komisariat żandarmerii. Z Nioro do Bamako tereny zagrożone dla obcokrajowców, nakaz odgórny, każdy „biały” musi być eskortowany. Tym razem dwóch żandarmów i kwota sześciokrotnie wyższa niż za pierwszym razem. Nawet na bazarek udajemy się z ochroną uzbrojoną po zęby. Wstyd mi, czuję się okropnie wybierając pomidorki z wielkim ochraniarzem u mego białego boku. Szybko załatwiamy co trzeba i znikamy z ludzkich oczu. Potrzebne pieniądze na opłatę żandarmów. Bankomat nie działa. W kieszeni mamy tylko 5000 Franków. Wiemy, że to za mało. Nie przyznajemy się jednak. Spędzamy noc na posterunku. Rano, ku naszej radości widzimy twarze innych „ryzykantów”, którym życie nie miłe, by podróżować po Mali. Robi się raźniej. Zaparzamy kawę dla wszystkich, wyciągamy ciastka i inne przekąski. Od zaprawionych w afrykańskich podróżach dowiadujemy się, że eskorta do Bamako to rzecz normalna. Później będziemy już wolni i swobodni, by na własną rękę przemierzać malijski piękny i wielki kraj. Ataki terrorystyczne na terenach przygranicznych to nie częste, choć realne zagrożenie. Żandarmeria ryzykować nie chce, więc każdego osobiście odwozi do stolicy. Przetrzymują nas pół dnia, ale razem jest wesoło. Anton, austriacki malarz-artysta, 64 latek przemierzający kilkakrotnie afrykańskie kraje, tym razem na starym motorze. Lukas i Max, dwóch młodych stolarzy z Niemiec. Podróżują dwoma samochodami osobowymi, przy czym jeden odpala na zapych. By sfinansować swoją podróż, sprzedają je jednemu z celników w dniu naszego spotkania. Lukas zaprawiony w podróżach, Max pierwszy raz w Afryce. Michael, niemiecki przewodnik po Bamako, dołączył do chłopaków kilka dni wcześniej. Jest też Patryk i straszy pan, dwóch francuzów pracujących każdego roku w krainie Dogonów. Taką oto ekipą udajemy się z eskortą do Bamako. Ku uciesze wszystkim, szczególnie naszej, mając zaledwie 5000 FCFA w kieszeni, koszty rozkładamy na ośmiu, a żandarmów na dwa samochody. Jedziemy już o zmroku. Nasi niemieccy znajomi wsiadają na motor Antona, który w ciemnościach, z powodu słabnącego wzroku, woli nie prowadzić swojej dwukołowej maszyny. Bagaże chłopaków lądują na naszej pace. Ja usadawiam się na małym, rozkładanym, wędkarskim krzesełku. Bez pasów oczywiście, więc przy najmniejszym wypadku kręgosłup przetrąci mi się, uderzając w metalową poręcz łózka lub pofrunę prosto w przednią szybę, by wylądować na czerwonym ptaku, wymalowanym na masce naszego busa. Droga była długa i wyboista, 500 km dziur wytrząsało nami i busem. Żandarmi na coś się przydają. W większych miejscowościach należy podbić wiele papierów, okazać dokumenty, paszporty. Bez naszych ochraniarzy wszystko trwało by znacznie dłużej. Późną nocą docieramy bezpiecznie do dzielnicy Bako Djicorone, gdzie zostajemy ponad tydzień. Mały hostelik, przy piaszczystej drodze, z uśmiechniętymi twarzami dzieciaków i mieszkańców małej malijskiej uliczki. Francuzi wyjeżdżają ratować dogońską hydraulikę, reszta zostaje. Anton i Michael wynajmują pokoje, młode chłopaki śpią na dachu, bo taniej, a my, jak zawsze w naszym domu, na ulicy. Każdego dnia towarzyszy nam nasz nowy przyjaciel, mieszkaniec Bamako, poznany przez przypadek na moście nad Nigrem. Amadou Mohamadou Dicko, przyszły prezydent Mali, przynajmniej takie ma marzenia. Jak wiemy z autopsji marzenia się spełniają, więc już czujemy się zaproszeni do górującego nad miastem pałacu głowy państwa. Hostelik ma małe obdrapane patio, dwa dachy, taras. Wszystko proste, tanie, bez przepychu i pełne jaszczurek. Jest to bardziej miejscowy bar niż turystyczny dobrobyt. Każdego wieczoru przesiadujemy z tubylcami, którzy liczebnie przewyższają białych przyjezdnych.. Bamako przypomina wielką „wioskę”, wszędzie rozciąga się jeden, olbrzymi bazar. Uwielbiam klimat gotowania na ulicach i mieszanek różnych zapachów. Rano zajadamy się bułką z jajkiem u pana w budce, po drugiej stronie ulicy. Dorzucam zawsze dużą ilość majonezu i zapijam cytrynową herbatą. Po południu pani obok serwuje ryż z orzechowym sosem. Wieczorem chrupię duże fryty, sprzedawane na ulicy przez dzieciaki, skrupulatnie odliczane i pakowane w kawałek papieru. Można kupić jedną sztukę za 3 grosze lub małe pączusie za 15. Wszystko pieczone na głębokim oleju. Niezdrowe, ale jakie pyszne. Oprócz mięsa jedzenie na ulicach jest bardzo tanie. W Bamako nie gotujemy w busie, upał 50 stopni w środku stanowczo nie sprzyja. Raz wyciągamy kuchenkę na patio naszego hostelu. Gotujemy z zamiarem nakarmienia naszej szóstki Rezultat? Nikt nie wychodzi głodny, zapełniamy brzuchy innych gości, obsługi hostelu, znajomym znajomych, bywalców baru i przypadkowych ludzi. Niewinne gotowanie zamienia się w ucztę przeciągniętą do późnych godzin nocnych. W Mali, większość artykułów można kupić w małych ilościach. Bagietki kawałek, nie całą. Jajek, nie mendel, tylko jedno. Olej? Zapomnij o dużej butelce, kup dwa kieliszki przelane do plastikowego woreczka, żeby starczyło na dzisiaj. Kilogram cukru nie istnieje, kupujemy kilka łyżek. Masło? Mało kto ma lodówkę, więc kroimy je na centymetry. Europejska logika tutaj nie działa. Myślenie, że przy zakupie większych ilości płacimy mniej w przeliczeniu na sztukę, się nie sprawdza. Kupujesz mało, płacisz mało. Kupujesz dużo, płać więcej. Malijczycy to wyjątkowo radosny naród. Żartują ze wszystkich i wszystkiego. Ostatnim hitem sezonu jest, siejąca na całym świecie postrach, Ebola. Poznając nową osobę, cofają rękę z zabawnym wyrazem twarzy, krzycząc Ebola! Towarzyszą temu salwy śmiechu, który zaraża współbiesiadników. To jeden ze sposobów, by wyśmiać śmiertelną chorobę i nie popaść w paniczny, obecny w wielu krajach, strach. Oprócz śmiechu tańczą, śpiewają i lubią zabawę . Nocne, klubowe życie Bamako jest warte doświadczenia. Muzyka na żywo tak inna, niż w Europie. Malijczycy słysząc muzyczne dźwięki zamieniają się w pląsające i wyginające do rytmu ciała. Mężczyźni tańczą w swoim gronie. Ich ruchy przypominają niekiedy godowe rytuały ptaków. Kobiety pełne seksapilu, wyglądające jak z okładki magazynu z modą, powabnie poruszają się na parkiecie. Mają taniec we krwi. Słysząc dźwięki zaczynają tańczyć, nie ważne czy wieczór, noc, czy środek dnia. Miło widzieć kobiety pokazujące swoje kształty, z odkrytymi ramionami, dekoltami i plecami. Nareszcie, po ostatnich miesiącach w muzułmańskich krajach, czuję, że kobiety są kobietami, są z tego dumne i mają do tego prawo. Nie umniejszając oczywiście muzułmankom, które w swych strojach wyglądają pięknie, jednak dla mnie, to zbyt odległa kultura, bym jako kobieta mogła się w niej swobodnie poruszać. Malijczycy są hojni i bardzo towarzyscy. Jednego dnia czterokrotnie dostajemy wodę mineralną za darmo. Upalny dzień, my nie mamy drobnych, a trzeba pamiętać, że w Mali wydanie reszty z grubszego banknotu może graniczyć z cudem. Nie stanowi to jednak problemu, każdy częstuje nas wodą bez sekundy zastanowienia. Chodząc uliczkami Bamako, spotykamy przeróżne, kolorowe postacie. Jedną z nich jest muzyk-artysta Leo. Oprowadza nas po zakątkach malijskiej stolicy, pokazuje artystyczne miejsca i parki oraz gra nam na malijskie korze, tradycyjnym instrumencie. Czas ruszyć dalej, pierwsi wyjeżdżają Lukas i Max. Nas czeka jeszcze wizyta w ambasadzie Wybrzeża Kości Słoniowej. A dokładnie trzy wizyty, w tym jedna na motorze Antona w trzy osoby, zakończona osiemnasto-złotowym mandatem. Policjant wlepił mandat, po czym pozwolił jechać, dalej w trzy osoby. Zawsze jest szansa, że złapie nas ponownie. Motor w Bamako to podstawowy środek transportu, a widok trzech na jednym nikogo nie dziwi, chyba że jest się białym i wjeżdża w zakaz dla motorów. Z wizami w paszportach wyruszamy z Antonem nad jezioro w Selenge z zamiarem pozostania kilku nocy i pooddychania świeżym powietrzem. Bamako jest pełne uroku, ale stopień zanieczyszczenia spalinami, przy dłuższym pobycie w centrum, skutkuje potwornym bólem głowy. Kilka dni zamienia się w jedną nockę z powodu „rozprzestrzeniającego się” w Mali wirusa Eboli, ku ścisłości, zanotowano pięć przypadków. Nie żebyśmy my się jej bali, ale patrząc na sterylność ambasady Wybrzeża Kości Słoniowej, obowiązkowe mycie rąk, dezynfekcja i pomiar temperatury przed wejściem, nasuwało przypuszczenia, że wjazd do ich kraju może zostać utrudniony. Jadąc przez maleńkie wioski z dala od głównej trasy pojawia się przed nami budynek z angielskim napisem „Church for everyone” ( tłum. Kościół dla każdego). Po kilku miesiącach odgłosów dobiegających z meczetów, to miłe zaskoczenie. Jest niedziela, tłum w środku, na zewnątrz bazarek. Zaopatrzenie zrobione, idziemy zobaczyć co się dzieje. Wygląda na pokaźnych rozmiarów zgromadzenie. Chcemy nie zauważenie pójść na tyły. Nie ma mowy, w wejściu wita nas przemiła pani i prowadzi gdzie? Do pierwszego rzędu dla „vipów”, tuż przy pastorze, twarzą do wszystkich zebranych. Tutaj to dopiero się dzieje. Jest głośno, ludzie są pełni pasji dla Boga, wykrzykują, tańczą, bębnią i klaszczą. W Afryce wielu w coś wierzy. Duchowość to nie historie fantasy, to codzienność. Ludzie nie zawsze są jednak świadomi zagrożenia magii, w którą pokładają ufność. Podczas tego spotkania, to widać, czuć i słychać. Nie jednostki, ale dziesiątki osób zostaje uzdrowionych i uwolnionych z demonicznych opresji. Na imię Jezus złe duchy szaleją, miotając ludźmi jak marionetkami. Dziesiątki nawracają się, ogłaszając Jezusa jako zbawiciela. Na pytanie czy to dzisiaj aż tyle się dzieje, słyszę: nie, tak jest na każdym spotkaniu.



Max, Lukas, Anton i Amadou
Ulice Bamako...


Dzieciaki z dzielni
Widoki z dachu hostelu
Miszkanka hostelu
 


Poza Bamako



Jezioro Selenge
























Zbiory bawełny
Amadou! Mr President! We wish you all the best!














  

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz