Zastanawiam się skąd biorą się w mojej głowie wyobrażenia o krajach, w których nigdy nie byłam. Nie pamiętam bym czytała jakiekolwiek książki lub oglądała filmy o Mauretanii, ale kojarzyła mi się ona z krajem „mlekiem i miodem” płynącym, z bujną roślinnością i owocami na drzewach. Nic bardziej mylnego. Połowa Mauretanii to pustynia. Nie ma nic oprócz piachu, ale za to jakiego. Czysty, gładki, piękny, wędrujący po asfalcie. Diuny ciągną się wzdłuż drogi. Wielbłądów więcej niż ludzi. Rzadko mijamy osady. Jeśli tak, to składają się z zaledwie kilku namiotów, które stanowią tutaj główne domostwa. Przez kilkaset kilometrów nie ma możliwości kupna chleba. Mamy zapasy ryżu, makaronu, więc spokojnie jedziemy przed siebie. Raz dostrzegam wiszące, suszone ryby. Jest to w większym skupisku namiotów i małych chatek, z których wysypuje się gromadka dzieci proszących o podarunek. Tereny pustynne to duża bieda. Do stolicy, Nawakszut nie ma ani jednego miasta. Stolica to pierwsze, podczas naszej podróży, które zauroczyło nas swoim pozytywnym chaosem i ogromnym bazarem. Jest bezpiecznie, przyjaźnie, bez naganiaczy. Jesteśmy „inni” na zewnątrz, ale czujemy się jak u siebie. Brak zasad ruchu ulicznego, łażący wszędzie ludzie, jazda pod prąd i rozbrzmiewające trąbienie, po raz pierwszy nie przeszkadza, ale wywołuje uśmiech na twarzy.
Jest sobota. Od dawna mamy problem z czasem, dni tygodnia zlewają się w jedno, myśląc więc, że to dzień roboczy udajemy się do ambasady Mali po wizę. Szczęśliwie, miły pan konsul na nadmiar rozrywek nie narzeka, więc sobota nie przeszkadza mu w wypełnieniu dla nas wszelkich formalności. Z zyskiem dla nas, bo po pierwsze bez kolejek, po drugie na spokojnie i bez stresu, a co najważniejsze za rozsądną cenę. Miłe zaskoczenie w porównaniu z mauretańską granicą gdzie załatwienie wjazdu trwało długie godziny z nocką włącznie.
Islamska Republika Mauretanii, sama nazwa wywołuje dreszczyk. Graniczna przeprawa to nie lada wyczyn. Gdybyśmy stosowali zasadę wciskania banknotów w dłonie funkcjonariuszy, być może nie spędzilibyśmy na granicy 20 godzin. Siedząc bez końca w korytarzu lub baraku biurowym widzimy mnóstwo sytuacji, gdzie spoceni od temperatury i brudni od kurzu „tranzyterzy”, wręczają pieniądze z rąk do rąk, czasami jawnie czasami na zewnątrz, w ukryciu. Sama wiza to jeszcze nie problem, jeśli się wie gdzie pójść. My nie wiemy, więc cała zabawa zajmuje nam znacznie więcej czasu, niż przeciętnemu mieszkańcowi Afryki. Jeden ze strażników granicznych pokazuje nam gdzie rozpocząć przygodę z mauretańską formalnością. Uff, oddycham z ulgą, wdzięczna za pomoc pośrodku chaosu. Czar pryska w momencie zażądania przez strażnika zapłaty za wskazanie odpowiedniego budynku. Nie płacimy, uznajemy to za żart. Wiem, że Afryka to nie zawsze lekki kawałek chleba, jednak my, zamiast na dolarach, sypiamy w samochodzie, więc robimy co się da, by nie płacić za coś, za co nie powinniśmy. Wiza załatwiona. Problemy rozpoczynają się dopiero z samochodem. Dwa dokumenty z kilkoma pieczątkami wymagają najęcia specjalnej osoby zwanej „tranzyterem”. Nie możemy sami podejść do pięciu urzędników po papiery i pieczątki, nie jesteśmy z Mauretanii, więc nie znamy zasad i według urzędników nic nie zdziałamy. Oczywiście trzeba zapłacić. Nie zapłacimy. Robi to urzędnik wyższej rangi, który dzień wcześniej służy nam pomocą w tłumaczeniu w biurze szefa wszystkich szefów. Po coś ten szef jest, ale na pewno nie po to by pomóc, przynajmniej nie nam. Granice zamykają już o 18stej, więc spędzamy na niej noc, by o świcie, po czterech godzinach czekania, ktoś zajął się „naszą sprawą”. Wiza to koszt 50 euro. Nie ma możliwości tańszej i na okres krótszy niż miesiąc. Nasz samochód natomiast musi opuścić kraj teoretycznie w ciągu siedmiu, w praktyce sześciu dni. Czy wam również nie zgadza się kalkulacja? Równa się to morderczej jeździe, w niewiarygodnym upale i w stresie, by zdążyć na czas. W przeciwnym razie możemy spodziewać się problemów lub konfiskaty pojazdu. Nie chcemy się o tym przekonać więc docieramy na czas, ale łatwo nie jest. W stolicy istnieje możliwość przedłużenia samochodowych papierów. Przechodzenie po raz kolejny przez wszystkie formalności mija się z celem. Ruszamy przed siebie, prosto do Mali.
Mauretańska kraina oprócz swojego piękna usiana jest patrolami żandarmerii, policji i kontroli celnej. Sprawdzano nas ponad 40 razy. Posiadanie pliku kopii paszportu, wymaganej przy każdym spotkaniu z funkcjonariuszem, to bezcenna rada. Wbrew plotkom, zasłyszanym na granicy, nie ma wymuszania pieniędzy, łapówek lub niesprawiedliwych mandatów. Wszystko idzie gładko, z wyjątkiem niebezpiecznych terenów przepraw transsaharyjskich graniczących z Mali. Dla nas wszystko dobrze się kończy, ale z doświadczenia wiemy, że turyści tamtędy nie jeżdżą. Coraz mniej samochodów i coraz gorsze drogi, które pokazują nam nowy wymiar dziur. Doceniam teraz polskie trasy. W Mauretanii, przechadzające się, ogromne stada zwierząt, to nie rzadkość. Wychodzą nocą na drogę, więc jazda po zmroku wysoce nie wskazana. Za stolicą, w kierunku Mali rozciąga się piękna sawanna, usiana coraz większą ilością osad i małych wiosek. Widok bawołów, wielbłądów, osłów czy krów wylegujących się na rozległych terenach lub przemierzających kilometry, skubiąc spokojnie trawy, to balsam dla oczu. Gdy różne gatunki, od małych po duże, żyją razem, nie przeszkadzając sobie nawzajem, to czuć w tym harmonię i spokój. Gdyby ludzie tak potrafili, świat stałby się dużo spokojniejszy.
A jeśli chodzi o stworzenia, to mamy pasażera na gapę, Felixa, myszę albo jaszczura. Podróżuje z nami od granicy. W ciągu dnia śpi, w nocy hałasuje, buszując po spiżarce. Rozmawiamy z nim każdego dnia, dając szansę wyjścia na powietrze. Nie słucha. Chyba dobrze mu z nami, ale wspólne podróżowanie odpada. Damy mu czas, inaczej poleje się krew.
Im dalej w głąb kraju tym klimat gorętszy. Temperatury sięgają 45 stopni w cieniu, powietrze parzy, a my…w samochodzie. Około 12stej czuję ból przymykanych powiek, a obrócenie głowy wymaga niemałego wysiłku. Nagle ciało zaczyna zwalniać tak, by przetrwać do 17stej. Jedyny przyjemny moment w ciągu dnia to od 6 rano, kiedy wstaje słońce. Zaledwie po trzech godzinach żar leje się z nieba. Ludzie wylegują się pod niskimi namiotami, wyglądającymi jak miejskie, przydrożne, zadaszone leżanki.
Nie obyło się bez przygód. Zawsze staramy się znaleźć nocleg przed zachodem słońca, później zapada ciemność, a małe niewinne drogi w bok, mogą okazać się niebezpieczną pułapką.
Stało się! Zakopaliśmy się na dobre. Po chwili samotnej walki z trzy tonowym ciężarem zjawia się pomoc. Młody chłopak, kopie, robi co może, nie udaje się. Po pół godziny pojawia się z żandarmem. Nie możecie tutaj zostać, słyszymy. Tereny przygraniczne, zbyt niebezpiecznie, roi się od terrorystów. Musicie jechać na nasz posterunek, mówi żandarm. Samochód nawet nie drgnie. My go jednak nie zostawimy. Nigdzie nie jedziemy, mówię. Żandarm absolutnie się nie zgadza. Łamaną mieszanką różnych języków znajdujemy satysfakcjonujący obie strony kompromis. Przyjedzie do was dwóch żandarmów, będą spali na zewnątrz i ochraniali was przed mordercami, mówi żandarm. Tylko nikomu nie otwierajcie!, padają ostatnie instrukcje. Zostajemy sami, oczekując nocnych strażników. Noc w pełni, oprócz piachu pustyni, dookoła nie ma nic. Nagle podjeżdża kilka samochodów, pustynną ciszę wypełnia odgłos silników i gniewne, męskie okrzyki. Rozwścieczona banda podbiega do auta, wali pięściami i coraz mocniej potrząsa naszym, zakopanym głęboko w piachu, busem. Terroryści, rebelianci, mordercy ! Modlę się o cud, wierząc że przeżyjemy, Michał bierze nóż i jest gotowy dźgnąć rękę, która wsuwa się przez lufcik w naszej mini kuchni…
Nagle opada z sercem w gardle na podłogę. To żandarm! Z całą grupą chłopaków do pomocy. Czy to miał być żart? Może nauczka? A może dobra historia do opowiadania wnukom. Około dziesięciu młodych mężczyzn. Łopaty w ruch, przekopują pół pustyni, by wyciągnąć busa i przetransportować nas w bezpieczne miejsce. Sposób pracy Afrykańczyków to dla nas, Europejczyków, totalny chaos. Jest głośno, gwarno i krzykliwie, brak organizacji i przemyślanych ruchów. Liczy się wykonanie zadania, bez zastanowienia się nad konsekwencjami uszkodzenia naszego trzy i pół tonowego domu. Udało się. Nie wiem ile trwała akcja, ale samochód wyciągnięty. Większość z młodzieńców natychmiast wskakuje do swoich samochodów. Niektórzy mają nawet 20 kilometrów do pokonania, co na tych terenach, może być nie lada wyzwaniem. Czy powinniśmy się jakoś odwdzięczyć? Coś im podarować?, myślę głośno. Z wyjaśnień rozumiem, że Allah kazał im nas wyciągnąć, nie chcą nic w zamian. Pod czujnym okiem żandarmów, spędzamy noc na posterunku. Dla wyjaśnienia, posterunek to namiot przy drodze, w małej wiosce, gdzie co jakiś czas przejeżdża samochód główną i jedyną drogą, gdzie łażą zwierzęta i kręci się ospałe życie. Rano niemiła niespodzianka - uszkodzona chłodnica. Akcja ratunkowa zeszłej nocy zakończona sukcesem, ale bez chłodnicy nigdzie nie zajedziemy. Jesteśmy daleko od jakiejkolwiek cywilizacji, za kilka dni musimy wyjechać z kraju, w głowie pustka. Nie naprawię jej, mówi Michał. Nie mam czym zakleić dziury. W głębi serca wiem, że wszystko się uda. Daję Michałowi chwilę na rozruch i głębszy oddech. Zaraz coś wymyślisz, mówię przekonująco. Po chwili wpada na pomysł znalezienia starej puszki po napoju, w samochodzie mamy specjalny klej, będzie działać. Puszka jest, czasami pomysł na porozrzucane wszędzie śmieci, może się przydać. W potwornym upale udaje się naprawić usterkę. Kolejny dzień spędzamy jak typowi Mauretańczycy, leżąc w cieniu przy drodze, gapiąc się na przejeżdżające samochody i czekając na zelżenie upału. By klej dobrze wysechł, musimy tu spędzić kolejną noc.
Mauretania to biedny kraj. Upał, bieda i wielki karabin u boku może zaburzyć co niektórym trzeźwe myślenie. Jeden z uzbrojonych po zęby żandarmów coraz częściej przechadza się obok naszego domu. Patrząc na kilka par naszych starych butów, coraz większe zaciekawienie maluje się na jego twarzy. Co mi dasz?, mówi w końcu do Michała. Nic ci nie dam, mówi Michał. Musisz dać mi jakiś prezent. Sytuacja powtarza się kilkakrotnie. Sama już nie wiem, czy lepiej ukrywać się przed terrorystami, czy przed stróżami prawa. Odegram scenkę, oznajmia Michał. Udam, że dzwonię do ambasady. Podchodzi do namiotu żandarmów z pytaniem gdzie dokładnie jesteśmy. Udaje, że wybiera numer i głośno rozmawia z wyimaginowanym konsulem. Zadziałało! Jeden z nich skoczył na równe nogi i do wieczora nie pozwala nikomu podejść do naszego busa. Tuż o świcie ruszamy dalej. Chłodnica działa bez zarzutów i tak już zostanie do końca naszej Rainbow Truckowej przygody.
Dojeżdżamy do granicy z Mali, podpisujemy papiery, że jesteśmy świadomi na co się porywamy i że wjeżdżamy do kraju na własną odpowiedzialność. Ahoj przygodo.
Hej, Świetny post - fajnie się Was czyta.
OdpowiedzUsuńTrzymamy kciuki aby dalej było ciekawie ale nie niebezpiecznie.
Jaki plan na dalszą trasę?
Pozdrawiamy,
Bicky & Gosia
dziękujemy, dziękujemy. Na razie chcemy dotrzeć do Abidjanu na Wybrzeżu Kości Słoniowej, gdzie obecnie jestesmy, a dalej się zobaczy. Pozdrawiamy gorąco
Usuń