Sahara Zachodnia, wbrew moim wyobrażeniom nie jest śmiertelnie męczącą przeprawą przez piaski pustyni, bez wody, paliwa i pożywienia. Obecnie należy do Maroka, więc nie do końca wiadomo gdzie dokładnie się zaczyna. Wyznacznikiem jej obszarów stał się dla nas brak wody na stacjach i cena paliwa, która spadła w dół do trzech złotych za litr. Nie często, ale przynajmniej co kilkaset kilometrów pojawiają się miasteczka, gdzie zakup jedzenia lub baniek pitnej wody w sklepach, nie stanowi problemu, gorzej z napełnianiem naszych dwóch 70litrowych zbiorników. Ludzie są inni niż do tej pory, miasteczka też, wszystko jakby zwalnia, a widok „obcego” nie wzbudza sensacji. Jest czyściej i mam wrażenie przyjaźniej. Nie ma nadmiernej ciekawości i wciskania obcego nosa do busa. Mieszkańcy Sahary przemykają opatuleni po czubek głowy przez rozległe tereny pustyni. Nie zatrzymują się, nie podchodzą blisko, przypuszczam że nie chcą tracić cennej, tak bardzo potrzebnej w tej części świata, energii. Kiwają tylko na przywitanie i idą dalej po wodę lub ryby, które często stanowią jedyne pożywienie. Mieszkają w namiotach lub chatkach zbudowanych z drewna, kamieni czy innych materiałów. Przez kraj przebiega jedna, asfaltowa, w bardzo dobrym stanie, droga. Oprócz kamieni, piachu, wraków opuszczonych, rozbitych samochodów i odsłaniającego się po jednej stronie oceanu są wielbłądy. Te piękne zwierzęta często przechodzą przez ulice lub spacerują w oddali całymi stadami.
Na naszym postoju, daleko od drogi asfaltowej, gdzie kilka kroków od samochodu urywa się ziemia, a w dole widać fale rozbijające się o imponująco wysokie klify nie ma nic. Jesteśmy my, bezkres oceanu i bezkres pustyni. Zostajemy tam trzy noce. Dobre miejsce na odpoczynek, czytanie, schodzenie po klifach, gdzie podczas odpływu podwodny świat odsłania swoje tajemnice. Pojawiają się małe baseniki w skałach, gdzie beztrosko pływają ośmiornice i kolorowe rybki. Są pojedyncze ślady, pewnie o wschodzie słońca przemyka tędy, w poszukiwaniu oceanicznych dóbr, mieszkaniec Sahary. W nocy odwiedza nas gruby, czarny kot, któremu oczy błyszczą w ciemności jak dwa rozżarzone węgliki. Raz naszym sąsiadem jest mały, zielono-żółty, z czarnym ogonem skorpion. Z nim nie miałam ochoty się zaprzyjaźniać. Ocean studzi żar pustyni, im dalej od niego tym cieplej, ale to jeszcze nic w porównaniu z tym co ma nas spotkać w Mauretanii, ale o tym nieco później.
Są i oni, nasi pierwsi autostopowicze. Jeśli kiedykolwiek pomyślałeś, że my jesteśmy szaleni, to pozwólcie że przedstawię wam Matica ze Słowenii i Eliz z Hiszpanii. Podróżują razem od roku. Bez pieniędzy i na boso. On, długie jasne dredy, za którymi oglądają się afrykańskie dziewczęta, ona niewielka, czarno biała, wesoła, zawsze chętna do spacerów i zabaw, dzielnie znosząca upały pustyni i leżąca spokojnie w nogach podczas długich godzin podróży samochodem.
Spędzamy razem trzy dni, radośnie przemierzając Saharę. Cel Matica to Ghana. Przed granicą z Mauretanią pożyczam mu książkę, dobry pretekst by ją tam odebrać i raz jeszcze spotkać bosego poszukiwacza przygód. Podróż zbliża. Tylko trzy lub aż trzy dni sprawiają, że przy pożegnaniu łzy cisną się do oczu. Chyba bardziej za Eliz… pokochałam tego psiaka. Wspaniały kompan na długie spacery, na wędrówki po wydmach i skałach Sahary.
Kończy nam się woda. Ani miasteczka, ani czynne stacje paliw nie mają nic do zaoferowania. Wiemy jednak, że cuda się zdarzają, więc na widok zamkniętej, nieczynnej stacji zapragnęliśmy cudu. Tutaj wody na pewno nie ma, mówi Michał. Nie psuj cudu, szybko ripostuję. Potrzeba nam 100 litrów, by spokojnie jechać przez następne kilka dni. Nie mamy nic do stracenia. Zatrzymujemy się przy stacji, wchodzimy do na wpół zrujnowanego budynku, szukamy starych kurków lub kranów. Są ! Odkręcamy jeden – nic, drugi – nic, trzeci – coś bulgocze, coś dyszy, jest! Woda tryska jak z fontanny, oczom nie wierzymy. Gdyby tego było mało, znajdujemy w krzakach wąż ogrodowy, napełniamy zbiorniki do pełna. Odjeżdżamy szczęśliwi, dziękując Bogu za zapas wody, wystarczający do końca naszej pustynnej przygody.
Gdy żyjemy w świecie, gdzie odkręcenie kurka lub spłukanie toalety trzema litrami wody jest naturalne, możemy nie dostrzec cudów dnia codziennego. Przyjmujemy je jako oczywistość, a chwilowy brak w dostępie wody, jako tragedię dnia, bo pranie nie zrobione, bo naczynia w zmywarce zaschnięte, bo włosy nie umyte, bo…mogę długo wymieniać. Często skupieni na sobie, nie myślimy o tym, że gdzieś daleko mieszkają ludzie przemierzający kilometry w celu zdobycia pięciu litrów cennej wody. Mając wszystko w zasięgu ręki gubimy niekiedy radość życia, nie doceniając cudów, tych małych i wielkich.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz