piątek, 15 kwietnia 2016

Rwanda

Prześpijcie się dzisiaj u mnie, mówi do nas, poznana na lotnisku Agnes. Michał, gdy tylko ujrzał ją w Nairobi, podczas przesiadki na inny lot, wiedział, że chce z nią porozmawiać. Od razu przypadamy sobie do gustu. Jej propozycja o drugiej w nocy w stolicy Rwandy, to jak balsam dla naszych zmęczonych o tej porze ciał. Zgadzamy się bez zastanowienia. W niewielkim pokoiku, który służy za salon, usuwamy krzesła, stolik i na całej powierzchni niewielkiej podłogi rozkładamy dwuosobowy materac. Czteroosobowa rodzina Agnes, położy się dzisiaj na mniejszym niż ten, który dostaliśmy. Do sufitu podwieszamy moskitierę. Na podwórku Michał bierze szybki prysznic. Jak w większości typowych domów w Afryce, łazienki nie ma, a za prysznic służy wiadro z zimną wodą. Ja jestem zbyt zmęczona. Z podekscytowania jednak nie mogę zasnąć. Witaj Rwando, mówię w myślach. Jak miło cię poznać. Bez busa wszystko się zmienia. Nie mamy swojego domu… Nasz dom jest teraz wszędzie. Każdy tydzień, czasem każda noc, przynosi coś nowego. Może to być noc spędzona u nowo poznanej osoby. Mogą to być wynajęte dwa pokoje na przedmieściach Kigali, w których nie ma nic, dosłownie. No może poza karaluchem wielkości mojego kciuka i dziesiątką nieznośnych komarów, wpadających przez okna bez moskitiery. By nie doświadczyć karalucha giganta na własnej skórze, rozkładamy w pokoju namiot. Karaluch nie wejdzie. Ten, z którym zapoznał mnie Michał, na pewno nie. Od brutalnego uderzenia go moim klapkiem, ginie natychmiastową śmiercią. Nie mam jednak pewności, czy przed śmiercią nie powiadomił swoich kumpli lub licznej afrykańskiej karaluszej rodziny. Przezorny zawsze w namiocie. Zdarza się też hotel w centrum Kigali. Taki cichociemny, bez szyldu i zewnętrznych oznak, że hotelem rzeczywiście jest. Nie… nie ma turystów, sami swoi dookoła. Zamek u drzwi wygląda jakby ktoś kilkakrotnie próbował go wywarzyć. Nic wam tu nie grozi, mówi właściciel, który wiele lat spędził w Rosji. Ok, od razu mi lepiej, myślę. Cena prawdopodobnie najniższa w mieście, a widok na rozciągające się nocą Kigali w zupełności rekompensuje poharatany w drzwiach zamek. Szczytem luksusu jest wanna i ciepła woda. Ciepła woda to szaleństwo, a wanna? Coś, czego od dawna nie pamiętam. Nieprzyzwyczajeni jeszcze do dźwigania ciężarów łapiemy motorki na dworzec. Sama już nie wiem, co jest trudniejsze - usiedzieć z plecakiem, który ciągnie mnie w tył na śmigającym między samochodami motorze, czy pokonać drogę na, uginających się od ciężaru nogach. Czuję jak obijam uzbrojoną w kask głową o kierowcę. Nic na to nie poradzę. Muszę się do niego przykleić, inaczej zgubi mnie na pierwszym wyboistym podskoku. W busie kupujemy dodatkowe miejsce na bagaże. Wolę mieć swobodę i beztrosko oddać się podziwianiu rwandyjskiej zielonej przyrody. Wpatrzona w krajobraz, zachwycona widokami, pozwalam, by wiatr owiewał mi twarz. Pełen relaks, do momentu gdy… w ostatniej sekundzie zatrzaskuję okno, by uchronić się od lecącego w moją stronę „pawia”. Nie… nie mówię o kolorowym ptaku. Leci następny, kolejny i jeszcze jeden… Dobrze, że chłopak trafia w otwarte okno, myślę z ulgą. Ulga znika w momencie, gdy koleżanka chorego młodzieńca idzie w jego ślady. Biedactwo nie ma okna. Cały spektakl odbywa się tuż przed moim nosem. Dziewczyna wymiotująca w bluzę, ręcznik, na siebie, na fotel, ma dużo mniej szczęścia, niż przewieszony przez okno chłopak. Chowam się za ich oparciem tak, by nie patrzeć na rozgrywający się przede mną dramat. Wesoły busik mknie ile sił w kopytach. Góry, zakręty, wywijasy mu nie straszne. Rzadko kiedy zwalnia. Nawet przed zakrętami. Pasażerowie rzygają, ja modlę się o szczęśliwe dotarcie do celu. Podróż dłuży się bez końca. Obym tylko nie dołączyła do rzygającego towarzystwa, myślę. Po kilku godzinach tej uroczej przejażdżki wiem, że było warto. Pejzaż błękitnego jeziora, rozsypanych na nim dziesiątek wysp i gór dookoła, rekompensuje przeżycia ostatniego, zarzyganego epizodu. Lądujemy w hotelu z widokiem jak z pocztówki. Zalegamy w nim ponad tydzień. Nie da się wyjechać, jest zbyt pięknie. Poznajemy ludzi z różnych stron świata, odwiedzamy wyspę nietoperzy, stołujemy się w lokalnej knajpce i wiemy, że pobyt tutaj to jedno z piękniejszych estetycznie doświadczeń naszej afrykańskiej rainbow przygody. Po tygodniu znajdujemy się na statku, by pomimo braku specjalnych, drogich wejściówek znaleźć się w pokoju dla VIPów i przepłynąć, w tych pięknych okolicznościach przyrody, na inny brzeg ogromnego, Rwandyjsko-Kongijskiego jeziora Kivu. To jest dopiero pokój, mówię z wdzięcznością, siedząc na balkonie i wpatrując się w jezioro z jednej, góry z drugiej i wulkan w Kongo z trzeciej strony. Nie ma sezonu, więc po krótkiej negocjacji cena pokoju w Gisenye zjeżdża o połowę w dół. Nie, nie będziemy jeść w hotelu, mówię do pracownika recepcji. Za tę cenę zjem trzy obiady w mieście, myślę. Najlepsze miejsca to te niewidzialne dla nowoprzybyłych. Żeby znaleźć się w siedlisku pyszności, trzeba popytać, wejść w niepozorne drzwi, przejść korytarzem przez sklep, bar czy dom. Po przejechaniu kilku już afrykańskich krajów nie jesteśmy w stanie opanować przedziwnych nazw różnorodnych potraw. Najłatwiej to wejść do kuchni i palcem pokazać, co dokładnie chcemy. Knajpki, bary, przydrożne garkuchnie są wyjątkowo cierpliwe i z wyrozumiałością pokazują nam, „co w garze piszczy”. Tutaj króluje mięso i pieczone połówki ziemniaków. Czy zrobicie dla mnie jakieś warzywa?, pytam z burczącym z głodu brzuchem. Cokolwiek, dodaję. Pan wyciąga z wora kapustę. Może być?, pyta. Oczywiście… jeśli znajdzie się jeszcze marchewka czy pomidor, to mojej radości nie będzie końca. Wśród drzew i krzewów, przy jednym z kilku porozrzucanych dookoła stolików czekamy w półmroku na nasze dania. Po dwóch godzinach przemiły pan przynosi kolację. Wieszamy latarkę, by widelcem trafić do buzi, a po chwili zachwycamy się wspaniałym smakiem podanych potraw. Talerz najlepszych pieczonych ziemniaczków i góra vege bigosu, to pełnia gastronomicznego szczęścia. Jeszcze tu wrócimy, mruczę na odchodne. Nawet za cenę dwugodzinnego oczekiwania. Świeczki przygasają, radio trzeszczy, za oknem deszcz. Michał na swym nowym wynalazku z puszki i węgla, podgrzewa wodę do kąpieli. Kąpiel to stanowczo za duże słowo. Poleję się wodą z rondelka. Ważne, że ciepłą. Dlaczego? Bo jesteśmy na wysokości ponad dwóch tysięcy metrów i po upalnych afrykańskich wieczorach i dusznych tropikalnych nocach, nie pozostało najmniejszego śladu. Małe okna w ciemnej izdebce otoczone pajęczynami, łazienka wylana betonem z dziurą w podłodze, wychodek z gliny na zewnątrz oraz sypialnia z dziewięćdziesięciocentymetrowym łóżkiem to nasz tymczasowy, rwandyjski dom. Na widok łóżka mówię: nie ma szans, byśmy się zmieścili. Jak bardzo się myliłam. W tej małej ciemnej chatce, bez bieżącej wody, kuchni, pachnącej toalety i obszernego łóżka, śpię lepiej, niż w niejednym komfortowym domu. Kinigi, małe miasteczko otoczone wulkanami, gdzie podczas jedzenia pieczonych ziemniaków poznajemy właściciela naszego małego, wiejskiego domku. Szukamy pokoju, mówi Michał. Ja mam pokój… Dostaniecie nawet dwa, odpowiada nasz nowy znajomy. Po błotnistych wybojach docieramy do celu i pomimo mikroskopijnego łóżka nie ma dyskusji, bierzemy. … Minęły dwa lata, a mam wrażenie jakby wczoraj, mówię do Wiolki. Polka, misjonarka, kilka lat mieszkająca w Afryce. Podróżuje po Afryce i Azji, głosi ewangelię, pomaga najuboższym, porzuconym i zapomnianym. Niesamowita kobieta, kocha Boga, kocha ludzi. Już straciłam nadzieję, że na tym wielkim kontynencie nasze drogi kiedykolwiek się skrzyżują. A jednak. Jedziemy do sierocińca, w którym Wiola mieszkała przez kilka swoich pierwszych lat na Czarnym Lądzie. Jaka to przyjemność słuchać opowieści i dzielić przez moment życie. Nie… do Kenii nie jedziemy, jednomyślnie decydujemy kilka tygodni wcześniej. Do Ugandy też nie, dodajemy. Tanzania, tak. Tam pojedziemy po Rwandzie. Akurat. Posiadanie planów to jest coś, co nam nie wychodzi. I chyba dobrze. Wczoraj odebraliśmy nowe wizy. Dokąd? No do Ugandy i Kenii. Jeszcze trochę potowarzyszymy Wioli, która od niechcenia, pół żartem, pół serio wspomniała, że jedzie do Kenii, więc może my z nią. Co z tego wyszło? Jeszcze dziś w nocy wyruszamy.



POZDRAWIAMY SERDECZNIE Z DROGI

Z hotelu w Kigali

Dworzec Kigali



















Michał kapitanem






Nasz balkon w hotelu w Gisenye

Wynalazek Michała, gorąca kawa, nasz rwandyjski domek w Kinigi 

Nasza sypialnia


3 komentarze: