środa, 6 maja 2015

Togo...śladami słonia... czyli rok w podróży

Uśmiech, który zmienia oblicze nawet groźnie wyglądających mężczyzn. Machanie na dzień dobry, pomimo kilkudziesięciu kilogramów na głowie. Radosne okrzyki Witajcie! w każdej, nawet najmniejszej wiosce. Gościnność, hojność i pyszne jedzenie to nasze pierwsze skojarzenia z Togo. Maleńki kraj o wielkim sercu. Maleńki kraj o rajskiej malowniczości. Kraj gdzie policja nic od ciebie nie chce. Kraj, w którym rano znajdujesz woreczek świeżej kawy z miejscowych upraw oparty o samochodu, prezent od nieznajomego. Kraj, gdzie oprócz kawy, miejscowy pasterz przyniesie butelkę świeżego mleka. Gdzie rolnik podzieli się garścią warzyw ze swego poletka, a przechodzień podaruje świeże avocado. Gdzie nie tylko obcy okaże ci serce, ale rodak otworzy swój dom. Nie byłam nigdy na parafii. Nie znałam żadnego księdza. Musieliśmy pojawić się w Togo, by zjawić się w życiu jednego z nich. Bez zapowiedzi, bez oczekiwań. Ostatniej niedzieli pukamy do drzwi, położonego pośrodku cudownego, afrykańskiego lasu, domu. Są tu małe psiaki i miły kot, nad wyraz przypominający moją maczetę, kotkę którą zaadoptowali sąsiedzi w Polsce. Jest dużo kur, kaczek, kaczątek, czasem przemknie jakaś owieczka lub zabeczy koza. Jest i on, Robert, ksiądz misjonarz, dwadzieścia lat mieszkający w Togo. Nie spodziewam się niczego. Może chwili rozmowy. Może kilku ciekawych opowieści. A może po prostu powiedzenia „dzień dobry” i ruszenia w swoją stronę. Po krótkiej chwili czuję jakbyśmy spotkali starego znajomego. Stereotyp o księżach runął w przepaść. Ogrom gościnności, hojności i łatwości w byciu razem przerasta moje oczekiwania. Jeśli takie nastawienie do przybyszy ma każdy długoletni misjonarz, to możemy być dumni z naszych braci na obczyźnie. Chciałbyś przepalić mój motor ?, rzuca Robert pewnego dnia. Jakby wyczytał marzenie Michała i wypowiedział kłębiące się w jego głowie marzenia. Mały remont jednośladu, krótka lekcja jazdy i ruszamy. Druga rocznica naszego ślubu, pierwsza rocznica wspólnej podróży. To piękny prezent na uwieńczenie tych dwóch, ważnych dla nas rocznic. Jazda przez góry, malownicze krajobrazy i maleńkie wioski, gdzie dojazd samochodem jest absolutnie niemożliwy, to niezwykła przygoda i spełnienie jednego z marzeń. Siedzenie z tubylcami w małych barach. Spanie w dusznym przydrożnym hoteliku. Zajadanie przekąsek noszonych na głowie przez młode dziewczęta daleko w górach. Wiatr w skrzydłach. Odświeżenie. Magiczne miejsca. Spotkanie króla. Poszukiwanie słonia. Przemierzanie wyschniętej rzeki. Natrafienie na miejsce kultu i czarów z wbitym na pal dziobem z pazurami ptaka. Prawie to samo, a jednak inaczej. Jeszcze większa wolność, niż do tej pory, a może odmienność od tego co znamy? Nasz mobilny dom stał się normalnością. Tak żyjemy. Ta krótka wyprawa to cudowne oderwanie. Czy moglibyśmy przerzucić się na motory? Może tylko na chwilę. Wypowiadając wtedy tamte słowa, nie zdawaliśmy sobie sprawy, jak bardzo będą one prawdziwe. Nic jednak nie zastąpi własnego domu. Wielkiego czy tego małego… chociażby na czterech kółkach. Jedzenie… Jak one to robią że ich sałatka smakuje idealnie, a bułka z avocado rozpływa się w ustach?, zastanawiam się głośno. Bo w każdą porcję wkładają swe serce, wyjaśnia Michał. Pomimo porad białych ludzi, by nie jadać na ulicach, my od tego nie stronimy. Jest to część kultury. To są ich smaki, zapachy, kolory. To bułka z jajkiem w miejscowym barze, zajadana na murku z mieszkańcami wioski. To kawa w miseczce jak od zupy, słodsza niż miód. To siedzenie na bazarkach, z talerzem makaronu w dłoni. To żywotna babcia, której kotleciki z kassawy nie mają sobie równych. To ławeczka z wielką kobietą siedzącą obok. To picie wody w woreczkach i obserwowanie życia. Afryka… Tuż obok leży mała koza. Można ją pogłaskać jak małego kociaka. Kociaków tu nie ma. Jedzą je. Nie wiem czy wszędzie, ale na pewno tutaj . W tej szczególnej wiosce położonej pośród dwóch wodospadów i plantacji kawy. Został tylko jeden maluch. Należy do Francuza, który zawitał kilka lat temu i został. Może tego mu nie zjedzą, w odróżnieniu od poprzedników. Zwierzęta są wszędzie. Wylegują się przed domami. Paradują po ulicach. Leżą na ławkach. Brykają na wolności, skubiąc trawy i wyjadając mango. Na noc wracają do domów. Każda koza wie gdzie iść. Tu nic się nie marnuje. Na pewno nie mięso. Nie zabija się na darmo, by wyrzucić nadmiar zzieleniały w sklepie. Tu nie jada się steków wielkości mojej głowy, jak to mają w zwyczaju inne, mniej lub bardziej, znane mi kraje. Pełne przepychu, które w swym szaleństwie rozwoju dopuszczają się luksusu wyrzucania ton żywności każdego miesiąca. Mam nadzieję że nie, ale któż to wie… może kiedyś i tu zawita ten ”raj”. Ile?, pytamy ze zdziwieniem. 100 dolarów za dwie godziny jazdy samochodem 4x4 w poszukiwaniu słonia, gdzie prawdopodobieństwo spotkania jest nikłe? Chyba żartujecie. Nie chcą zjechać z ceny. To nie. Sami pójdziemy. Pobudka o 4:30 wraz z nawoływaniem do wielbienia Allaha. To wystarczający budzik. Muzułmańska społeczność dba, by nikt nie przegapił porannych spotkań. Po pół godzinnym spacerze zaczyna się….Był tu…jakie wielkie ślady…tu wchodził… tam szedł… jest połamana gałąź…tu złamane drzewo…tu rozdeptane pole kassawy…a tu wyssał sok z palmy i wypluł przeżute drewno…jakie wielkie kupsko…zniknął….nie!!! popatrz dalej, tutaj są ślady malucha…poszły w las…znowu wyszły na drogę. Czy to ślady walki?....Nie….a może?...Był tuż przed świtem, w nocy padało… ślady świeży, kupa też… wolę nie sprawdzać…Co zrobimy jak go spotkamy? … Nie spotkaliśmy. Dreszcz emocji jednak pozostał. To tędy szedł największy mieszkaniec Afryki. Tuż przed nami. Pozostawił swój ślad i demolkę dokonaną wielkim, słoniowym cielskiem. Podążanie śladami olbrzyma kończy się dwudziestokilometrowym spacerem i niezliczoną ilością pęcherzy na moich stopach. Człapiemy… Ledwo powłócząc nogami wracamy przed zmrokiem do wioski i do małpek, które rankiem spoglądają ciekawie na nowych przybyszy. Jeszcze cię złapiemy wielki super słoniu, rzucamy za siebie w przestrzeń na pożegnanie. Czy warto było? Czy kiedykolwiek żałowałam podjętej decyzji? Czy zawsze było łatwo? Czy były momentu kryzysu? Minął już rok, odkąd opuściliśmy nasze piękne, duże, przestronne i otoczone drzewami mieszkanie. Minął rok, odkąd wprowadziliśmy się do własnoręcznie wykończonych, siedmiu metrów kwadratowych tęczowej ciężarówki. Minął rok bycia ze sobą każdego dnia. Gdzie nie ma prywatności. Nie ma wielkiej kuchni. Nie ma pralki. Nie ma……wielu rzeczy nie ma…Wielu, które tak naprawdę wcale nie są potrzebne. Nie, nie zawsze było łatwo. Tak, były momenty kryzysu. Tak, było warto. Nie zmieniłabym ani chwili. Nawet tych ciężkich, które w oceanie zachwytu nad pięknem świata też są potrzebne. To one wzmacniają. To one kształtują i szlifują nasze wnętrza. Są potrzebne by móc doceniać cudowny dar. Ten najważniejszy - życie. Najważniejsza lekcja? Nie bać się. Wszystko jest możliwe. Możliwe w Tym, który nas wzmacnia. Niektórzy nazywają go Bogiem, rastafarianie Jah, inni Jahwe, inni żartobliwie Kierownikiem. My nazywamy Ojcem. Bez Niego nie mielibyśmy tej odwagi. Pełni wdzięczności oczekujemy na kolejny rok. Ciekawi, co tym razem się wydarzy. Afryka rozciąga na każdą stronę. Oferowany przez nią wachlarz emocji zmusza do zastanowienia się nad własnym sercem. Konfrontuje poglądy. Bada nastawienie do siebie i otaczającego świata. Afryka rozczula i wzrusza do łez. Afryka irytuje i złości. Afryka rozkochuje w sobie. Afryka potrafi zranić. Trzeba ją pokochać lub znienawidzić. Tak mi się wydaje. Nie wiem czy istnieją szarości. Czas na pewno pokaże…










kawa
Motory to główny środek transportu












Michał przy studni robi furorę. Tutaj to zajęcie tylko dla kobiet pomimo że jest wyjątkowo trudne


Podczas napełniania wody mamy duże towarzystwo...Michał biega z wodą a ja daję lekcje geografii


Rzeka to miejsce kąpieli, prania, mycia...miejsce spotkań




Zatrzymaliśmy się w wiosce gdzie mało kto dojeżdża a maluchy po raz pierwszy widziały białą skórę. Cudowni ludzie...chociaż bycie jedyna atrakcją może być lekko duszne

Często spotykana gra w kulki...nie załapaliśmy zasad


Spotkanie pań w wałkach an głowie to nic nadzwyczajnego...

Często spotykane widoki, leżący ludzi na ławeczkach, na ziemi, gdziekolwiek trochę cienia







Produkcja wina palmowego



Wino palmowe


Nasz mały towarzysz w drodze do wodospadu














a tak wyruszyliśmy w podróż jednośladem

sobota, 18 kwietnia 2015

Region Volty - Zaczarowany ogród

Czy to nadmiar emocji w ostatnich miesiącach? Zmęczenie organizmu? A może obcy mi do tej pory szok kulturowy. Podobno dopada wielu śmiałków przebywających wystarczająco długo poza znanymi sobie granicami własnego kraju. Nie mam ochoty na ludzkie towarzystwo. Krótka rozmowa wyciska ze mnie ostatnie soki życia. Budzę się zmęczona i czekam do wieczora, by ponownie zasnąć. Na moment znika radość, przygnieciona wyczerpaniem, hałasem miasta i ludźmi. Różnice kulturowe stają się coraz większe i kłujące w oczy mocniej, niż do tej pory. Czy ja tęsknię za Polską? Jej smakiem, językiem, przyjaciółmi i chłodem? Na pewno…Ale serce chce więcej…zobaczyć więcej… poznać nieznane… posmakować Afryki. Moim najbliższym kompanem staje się pies, wielki i głupi, ale wierny do łez. Leży cierpliwie przy hamaku pod drzewem mango. Od czasu do czasu prosi, by móc wskoczyć do środka. Nie! Jesteś wielki i ślinisz, mówię do niego myśląc, że mnie zrozumie. Jedyne co mogę z siebie wykrzesać to spacer z Gałganem tuż przed zachodem słońca. Tak go nazwałam. Będę za nim tęsknić, to na pewno. Czas się pożegnać z miejscem, które było naszym domem przez ostatnie miesiące. Kierunek Volta. Region zieleni, wodospadów, śpiewu ptaków i kolorowych motyli. Potrzebuję wyciszenia, potrzebuję natury i przygotowania mentalnego do dalszej podróży. Mam rację. Już następnego dnia wraca energia.. Pierwszy nocleg z widokiem na rzekę, pola i łąki. Dzieciaki podchodzą niepewnie. Towarzyszy im pani, pracująca niedaleko w polu. Michał wyskakuje, by przywitać się z tubylcami i zapytać o możliwość noclegu. Ich angielski zawężony do kilku słów. Jedno znają dobrze: „money ‘’ (tłum. pieniądze). Jakbym dostała w twarz. Nawet nie wychodzę z samochodu, po co? Dzięki Bogu, Pani opamiętała się szybko, przynosząc wielką papaję na przywitanie. Może wyczytała moje myśli i smutek związany z tym niesprawiedliwym podziałem i stereotypem w ludzkich głowach. Biali, naznaczeni dolarami. Nigdy wcześniej nie zdawałam sobie sprawy z mojej „białości”. Nie przywiązywałam do tego wagi. Teraz też nie chcę. Ale nie mam wyjścia. Zmusza mnie do tego kontynent moich marzeń. Nawet gdy zapomnę, że jestem „inna”, mieszkańcy nie omieszkają mi o tym przypomnieć. Stereotyp białego bogacza jest w wielu tak silny, że nie jestem pewna czy kiedykolwiek się to zmieni. Ich podział związany z kolorem skóry wywołuje nieufność. Każdy kontakt rodzi we mnie pytanie i wątpliwość czy ten uśmiech jest szczery, czy to tylko wyimaginowane dolary zachęcają rozmówcę do uprzejmości. Oprócz białego, śpiącego na złocie inne, równie ciekawe wyobrażenia rodzą się w głowach mieszkańców czarnego lądu. - W Europie macie dużo broni, prawda? Usłyszałam ostatnio. - Skąd ten pomysł?, pytamy. - Telewizja i filmy, odpowiada rozmówca. - Telewizja kłamie mój drogi, a filmy to fikcja, wyprowadzamy młodzieńca z błędu. Afryka jest miejscem, gdzie kilka razy dziennie widzimy policjanta z kałachem u boku, a patrole drogowe witają nas z lufą, trzymaną na wysokości naszego nosa.. Nie ma tego w Europie kolego, wyjaśniamy spokojnie. - Na prawdę….?, kiwa głową zdziwiony. Staramy się mówić o Polsce. Policji, rolnikom, mieszkańcom miast i wsi. Mówimy o biednych i bogatych. O emerytach i młodych ludziach. O warunkach życia, przeciętności i realiach naszego kraju. O nas... Staramy się uporządkować ten ich obraz mlekiem, miodem i bogactwem Europy płynącej. Wierzą… ale czy zmienią nastawienie do następnego „białego”, przemierzającego tereny ich ziemi? Nie wiem… W momentach kryzysu pojawiają się perełki w postaci ludzi pełnych hojności, gościnności i równości pomimo koloru skóry. Pojawia się sprzedawczyni, która nie chce mnie oszukać, ale biegnie za mną, by oddać resztę zapomnianych przeze mnie pieniędzy. Pojawia się pan, który ofiarowuje butelkę mleka lub częstuje winem z palmy. To oni ratują sytuację i łagodzą ukłucia napotkanych różnic rasowych. Dzięki Bogu tych jest więcej. Ale wiadomo, niekiedy mała zadra paraliżuje całe ciało. Uczę się dystansu, obrócenia wielu sytuacji w żart. Tak jest łatwiej. Oni tak funkcjonują. Na wiele rzeczy reagują śmiechem. Na nerwy, zakłopotanie, wstyd, dezorientacje. Jest to najczęściej spotykana reakcja. Nieraz zastanawiam się z czego ten śmiech? Ta sytuacja nijak ma się do wyjątkowo zabawnych. Ale tylko to potrafią… w większości. Śmiech reakcją na wszystko. Nie mogę ich za to winić. Mogę spróbować zrozumieć. Miejscowość Amedzofe. Pniemy się wzwyż, aż kończy się droga. Przed nami ogród modlitwy, a w nim mały pan o wielkim sercu. Opiekun ogrodu. Kulejący dziadek, na którego ustach gości wieczna modlitwa i uwielbienie. On i Michał przypadają sobie do gustu. Dziadek opowiada historię ogrodu, pokazuje zdjęcia. Po trzech minutach moje skupienie wygasa. Wpatruję się tylko w pejzaż rozległych gór. Jest chłodno. Idealnie. Zostajemy na noc. Ogród modlitwy to nie tylko nazwa, a dziadek nie jest jedyną osobą spędzającą tam osiem godzin dziennie. Koło północy zjawia się mężczyzna, który swą modlitwą obudziłby pół wioski, gdyby była nieco bliżej. O dziwo, po krótkiej chwili jego donośnego wołania do Boga, zasypiam. Nie wiem ile stał obok, przestało mi to przeszkadzać. W środku nocy zjawia się grupka rozgadanych pań. Kończą swe kilku godzinne debaty tuż przed wschodem słońca. Nareszcie, pomyślałam. W tym momencie nadjeżdża samochód z muzyką tak głośną, by przypadkiem nikt nie przegapił hitów płynących z jego głośników. Wstaje słońce. Wstajemy i my. Rano zjawia się pastor, prorok, jak go przedstawiono i elegancko ubrana pani. Siedzę w ogrodzie. Jest tam wiele kamiennych ławek. Siadają obok. Zaczyna się modlitewna walka o uzdrowienie duszy niewiasty. Co za noc, co za dzień, co za ogród. Żegnamy dziadka. Jeszcze się zobaczymy. Wizyta będzie podobna, tylko z większą ilością odwiedzających. Kolejne dni spędzamy w górach z widokiem na wielkie, kilkudziesięciometrowe drzewa. Dużo takich w Afryce. Zapierają dech swym ogromem. Zdobywamy jeden szczyt. Brak kondycji daje mi się we znaki. Upał wyciska ostatnie poty. Idziemy na skraju dwóch państw. Gdzieś w górach przebiega ich granica. Mijamy mieszkańców Togo. Dzieci i starcy każdego dnia przemierzają góry z jednego państwa do drugiego. Nie dyszą, nie sapią niosąc ciężary na głowie. Mijamy małą zagrodę, pytamy o mleko. Nie ma problemu. Ostatnim kulinarnym odkryciem stały się sery. Pojawiły się w miejscu przeprawy przez rzekę Voltę. Przypominają nasze oscypki. Można kupić świeże lub smażone. Po wielomiesięcznym serowym poście zajadamy się garściami. Mam wrażenie, że nigdy nie jadłam smaczniejszych. W każdym państwie lub nowym regionie próbujemy małych, ulicznych smakołyków. Zawsze trafię na hit sezonu, który zachwyci moje podniebienie. Rankiem mamy gości. Tym razem dość szczególnych. To sam król. Każda wioska ma swojego. Przychodzi z kompanem, niosąc baniak wina z palmy. Wypijamy po szklaneczce. Dostajemy butelkę na później wraz z zaproszeniem do jego pałacu. W naszych standardach, pałacu to nie przypomina, ale na pewno wnętrze wyróżnia się od przeciętnej chałupy w wiosce. Ma dużo kolorowych foteli. Jest też mały kociak. Mam nadzieję, że go nie zjedzą. Zostawiamy wpis w księdze gości. Żegnamy ciepło króla.. Nieopodal naszego busa jest wodospad. Sama droga do niego przypomina spacer z bajki. Czuję się jak bohaterka opowieści z dżungli. Zaczarowany ogród. Tu wiszą manga, tu pomarańcze. Obok rosną banany i wysokie krzaki kassawy. Egzotyczna roślinność przenosi nas w magiczną krainę marzeń. Przedzieramy się przez zielony świat, aż naszym oczom ukazuje się wodospad. Wskakujemy pod orzeźwiający prysznic. Jest chłodno i rześko. Kilka godzin mija jak chwila. Jesteśmy gotowi. Ahoj przygodo. Żegnaj Ghano. Witaj Togo.







Miejscowe grzyby

Wielki wąż na kolację...nie naszą...pan ciągnął go po ziemi, ogon ciągle się ruszał...jadowity zwierz


Wino z palmy lane z wiadra i podawane w miseczkach, które leżą przed chatką jako znak rozpoznawczy








Odwiedziny króla (ten po prawej)
























Wszędzie wiszą mango





















Kakao




Kasawa
















Ogromne bambusy








Nasz piękny wodospad, tu spędziliśmy wielkanoc
Rusałek wodny






Towarzysz górskiej wycieczki





Pomiędzy Ghaną a Togo













Pozdrawiamy Was serdecznie