poniedziałek, 27 lipca 2015

Czekając na deszcz

Nadszedł czas pożegnania. Spędziliśmy z Robertem ostatnie dwa miesiące, może dłużej. Stał się nam tak bliski, że pożegnanie odbywa się bez słów. Co tu mówić. Łzy cisną się do oczu. Skąd się to bierze, myślę. Im dłużej podróżuję, tym łatwiej i szybciej przywiązuję się do ludzi, do miejsc. Nasze losy splatają się z innymi. Zatrzymujemy się na chwilę . Mija kilka tygodni. Opuszczamy miejsce, a serce wyciska łzy. Pożegnanie to nowy początek, jak mówi Robert. Po chwili ocieram policzki i wszystko wraca do normy. To dziwne. Wyjeżdżając z Polski płakałam tylko za moimi kotami. Teraz ryczę przy każdym pożegnaniu. Godzina trzynasta. Lepianka z gliny. Malutka. Nie ma krzeseł, nie ma stołu, murek dookoła, blacha nad głową. W środku mamka serwuje wino z rafii, lane prosto z wiadra. Lepianka radości, gdzie co chwilę zagląda nowa postać. Starzy, młodzi. Mężczyźni, kobiety. Dzieci śpią obok. Każdy z michą w ręku i opowieścią na ustach. Afryka jest głośna. Radośnie, głośno i z uśmiechem na twarzy. Tak wyglądają rozmowy afrykańskich braci. Obserwujemy ich jak w kinie. Gestykulacje, salwy śmiechu. Bieda aż piszczy, a tu radości co nie miara. Jakbyśmy przejmowali się wszystkim i nie umieli cieszyć się małymi chwilami, to co by nam pozostało, mówi towarzysz glinianej gospody. Wpada młodzieniec z ojcem. Zdałem dzisiaj końcowe egzaminy na studiach, oznajmia podchmielony już chłopak. Ojca rozpiera duma. Mamka polewa każdemu. Nie omija naszych misek. Dolewa po brzegi. Starszy pan stawia wszystkim, wyjaśniają biesiadnicy.. Mają co świętować. Po godzinie, może dłużej kończy się wino. Każdy wraca do swoich obowiązków. Lądujemy w miejscu, gdzie oprócz jaszczurek, kóz i małych owieczek, wylegujących się na murkach, skaczą ciekawskie i zwinne małpy. Opuszczony hotel w Fazao. To tutaj trzy miesiące temu wyruszyliśmy w poszukiwaniu słonia. Tym razem trafiliśmy na zakończenie ramadanu. Wioska w całości muzułmańska. W ciągu dnia widać odświętne stroje, wiszące w centrum wiochy, kawały świeżego mięsa oraz gary pełne potraw, bulgoczące na podwórkach. W nocy z hałaśliwych i trzeszczących głośników rozbrzmiewa dudniąca muzyka. Nigdzie nie ma prądu, poza jednym, zdezelowanym i padającym co chwilę generatorem w barze. Zapada mrok. Zapada ciemność. Widać tylko światełka telefonów i małe latareczki, oświetlające dziurawą drogę przemieszczających się ludzi. Bar to jedyne miejsce z odrobiną światła i trzeszczącą muzyką. Dzieciaki szaleją na trawie. Jest tak ciemno, że widać tylko poruszające się postacie. Nasz towarzysz urodzony w Ghanie to śmiałek, który wraz z osiemdziesięcio-osobową grupą, odważył się wskoczyć do łodzi w poszukiwaniu lepszego świata. Nie każdemu udaje się przedostać i przeżyć kilka dni na łodzi, przemierzającej fale morza śródziemnego. Udało się z ocaleniem życia, nie udało się z pozostaniem w wymarzonej Europie. Niedaleko brzegu przechwyciła ich straż. Kilku desperatów wyskoczyło z łodzi, licząc, że fale dadzą im schronienie, a silne ciało dopłynie do brzegu. - Czy przeżyli?, pytam rozmówcę. - Nie wiem. Zabrali nas do obozu. Mnóstwo ludzi. Zaczęły się przesłuchania. Każdy chce zostać w Europie. Nie każdemu wolno. Brak dokumentów. Brak wiz. Brak dobrego powodu. Zostali ci z Somalii. Ich powodem było zagrożenie życia przez toczące się wojny i panujące klęski głodu, opowiada. Ghana to wolny kraj, usłyszał nasz towarzysz. Wraz z innymi wylądował na statku i powrócił do ziemi swoich ojców. Mieli rację, mówi. Ghana, Togo to wolne kraje. Jedzenia nie brakuje. Nie ma tylko pieniędzy. Wśród małp i beczących kóz pozostajemy tydzień. Malaria postanawia przypomnieć o swoim istnieniu. Tym razem jej ofiarą pada Michał. Jest łagodniej niż poprzednio. Przez trzy dni chodzę do wioski w poszukiwaniu czystej wody i chleba. Chleb to tylko grymas, bez którego od roku radzimy sobie z łatwością. Bez wody już nie. Nie ma wyjścia, gotujemy tą ze zbiorników mając nadzieję, że jest wystarczająco czysta, a wysoka temperatura zabije wszelkie bakterie. Zazwyczaj wody wystarcza na cztery dni. Oprócz tego piętnaście litrów czystej do picia. Tym razem, pomimo braku wody pitnej, zbiorniki nie wyczerpują się przez tydzień. Woda kończy się w dniu odzyskania sił i wyjazdu z krainy dzikich małp. Cuda dnia codziennego, cuda rozmnożenia i codziennego zaopatrzenia. Ruszamy dalej. Zaczarowana kraina, gdzieś w nieokreślonym miejscu. Czas się zatrzymał. Same lepianki ze słomianymi dachami. Każda oddalona od siebie o kilkadziesiąt metrów. Pomiędzy nimi pola. Brak cywilizacji sprawia, że jest czysto. Nie ma walających się woreczków, ani zbędnych papierków. Nie ma prądu, nie ma wody…cofnij…jest woda…z wysychającej rzeki. To jedyne źródło. Do picia, do prania, do pojenia zwierząt. Deszcz nie padał od wielu miesięcy. Pora deszczowa skutecznie omija to miejsce. Ku rozpaczy mieszkańców, wysychają pola. Niektórzy winą obarczają szamanów i ludzi składających ofiary rozgniewanym bożkom dżudżu. Rośnie ostra papryczka i orzeszki ziemne. Kukurydza wysycha. Każdego ranka wielkie stada bydła wędrują nad rzekę. Pasterzami są często małe dzieci, dziesięciokrotnie mniejsze od wielkiego bawoła. Dziwne dźwięki mlaskania, popiskiwania i klekotania, wydobywające się z ich małych usteczek, doskonale kierują wielkim stadem. Będą tak wędrować do zachodu słońca, po czym wrócą pędem tuż obok naszego tęczowego wozu. Pewnego popołudnia zaglądają do nas trzy niewiasty, wyglądające jak afrykańskie cyganki. Używając gestów i mimiki pytają czy chcemy sera. Dużo bydła, dużo sera. Pewnie że chcemy. Smażony to mój hit afrykańskiej kuchni. - Ile kosztuje?, pytamy. - Alfa alfa… - że ile ?? - Alfa, alfa, denga, denga, odpowiada pani. Aha…wybuchamy śmiechem. Pewne plemiona mówią wyłącznie w swoich językach. Często nasza komunikacja ogranicza się do pozytywnych wzdychań typu: ahaaaa, eeeeh, ooooh, aaaaahhhhhhhh, mmmmm…. Nikt nic nie rozumie, razem sobie wzdychamy i jest super. Tak więc, nie znając ceny tutejszego sera, jako że alfa alfa denga denga nic nam nie mówi, dajemy 500 franków( około 3,50zł). Wiemy że za tą kwotę można kupić zazwyczaj duży kawałek. Ku naszej uciesze dostajemy pięć. Alfa, alfa denga, denga machamy sobie na pożegnanie. Odwiedza nas dziadek. Za nim przychodzi rozśpiewana i uśmiechnięta babcia. Za babcią pies, który nie opuszcza jej na krok. Absolutnie cudowni ludzie. Dziadek łamanym angielskim opowiada o regionie. Nalewam babci herbatę. Ona błogosławi ją długo, po czym wypija duszkiem. Czuję się jak w wielkim świecie. Jak w stolicy, mówi babcia. Tam piją herbatę, tutaj nigdy. Widok ogromu zadowolenia z herbaty sprawia, że następnego ranka zanosimy jej cały dzbanuszek. Nie zapominamy o dwóch małych szklaneczkach. Wystawiają z chatki drewniany stoliczek i siadają z dziadkiem. Zostawiamy ich samych. Niech w niedzielne przedpołudnie poczują się jak w wielkim świecie. Przychodzi Marvis, Ghanka odwiedzająca tu swoich rodziców. Zabiera nas do domu. Tata w prezencie zrywa dla nas worek liści moringi. Daje też nasiona. Cudowne drzewo o leczniczym szerokim działaniu. Pierwszy raz o jego zaletach dowiaduję się w Ghanie. To dar od Boga, mówią niektórzy. Ich domostwo jest wyjątkowo czyste. Pomimo gołej ziemi dookoła chatki, wszystko jest starannie zamiecione. Nie ma zbędnych garnków, miseczek, śmieci. Nie ma kurzych odchodów, czy resztek jedzenia. Wieje kojący wiatr. Siadamy na ławeczce. Jest dobrze. Są dwa małe psiaki. Już wcześniej widziałam kilka. Zarówno u babci, jak i u szefa wioski. Chodzą sobie spokojnie. Śpią obok swoich właścicieli. Nie są wychudzone. Nikt ich nie bije, nie przegania. To dla mnie afrykańska nowość. Częstszym widokiem są krótko uwiązane i bite. Krwawi mi wtedy serce. Nikt nie traktuje ich jak przyjaciół. Pies nie czuje. Nie boli jak go kopnę. Niech siedzi cały dzień, uwiązany trzydziestocentymetrowym łańcuchu. Jestem silniejszy, mogę go skrzywdzić. Chyba taki jest tok myślenia. W tej małej, farmersko rybackiej wiosce jest inaczej. Psy nie są ufne, boją się podejść do mnie, ale nie boją się swoich właścicieli. Skąd je mają, pytam z ciekawością. Kupiliśmy od szefa wioski, odpowiada. Dla ochrony?, zastanawiam się głośno. Przecież to taka mała wiocha, wszyscy się znają. Nie dla ochrony. Na sprzedaż. Jak zaczną rodzić sprzedamy je na mięso. Jeśli usłyszysz że gotują czerwoną kozę, to spodziewaj się psa na talerzu, wyjaśnia mi Marvis. Psy hodowlane. Wszystko jasne. Masz psy, masz pieniądze, podsumowuje. Kilkudniowa wizyta w tej małej, zapomnianej, nawet przez deszcz, wiosce jest dla mnie nowym objawieniem. Za każdym razem jak odkręcę kran z wodą pomyślę o niej, o jej mieszkańcach i o rzece. O czarnych, wyschniętych do połowy brzegach. O popękanej skorupie spalonej ziemi, która swym wyglądem przypomina filmy o końcu świat, gdzie nie ma już nic, a każda kropla jest na wagę złota. Pomyślę z wdzięcznością o wszystkim co posiadam i uśmiechnę się do życia. Szklanką zimnej, czystej wody wzniosę toast za jej mieszkańców. Pijąc herbatę ujrzę uśmiech babci i jej drżące od pracy na polu ręce, błogosławiące małą szklaneczkę ciepłego napoju. Wchodząc do warzywniaka ujrzę matkę z dzieckiem pracującą w polu . Jedząc ser, uśmiechnę się w myślach do wytatuowanej buzi czarnej cyganki z dziwnej planety alfa alfa denga denga … Ostatniej nocy spadł deszcz…kilka kropel… przyszła nadzieja






Oware, popularna gra


W Afryce wycina się mnóstwo drzew...













Pan kowal



Sjesta z nowym znajomkiem

Pozdrawiamy Was serdecznie




piątek, 3 lipca 2015

Malaria... wizyta w stolicy... poszukiwanie zaginionej paczki...

Szukamy naszej paczki, oznajmiamy panu w punkcie firmy kurierskiej na lotnisku w Lome, stolicy Togo. Podajemy numer. Czekamy. Rano otrzymujemy telefon, że paczka podobnie jak dwa tygodnie temu, niezmiennie znajduje się w Wielkiej Brytanii. Ślad zaginął. Europa twierdzi, że od dwóch tygodni jest w Togo. Gdzie jest błąd? Gdzie mogła utknąć?... Siedząc rano w barze, spakowani by wracać do Tchamby, jakieś czterysta kilometrów stąd, gdzie od kilku tygodni znajduje się nasz zepsuty dom, rozmyślamy co z paczką. Nieustanie przychodzi myśl, że pomimo zapewnień togijskiego biura o braku naszej przesyłki, ona gdzieś tam jest, zagubiona, pominięta w magazynie, kilkanaście kilometrów od nas. Ale od początku… Trzecia nad ranem. Jeszcze chwila do świtu. Nie możemy spać. Ja zrywam się i biegnę do toalety. Czyżby po raz pierwszy problemy żołądkowe? Podobno dopadają każdego. Więc czemu nie mnie? Liczyłam na to, że jestem wyjątkowa i mój żołądek nie da się złamać małym, afrykańskim bakteriom. A jednak…. Michał pomimo trzydziestu stopni w busie ma dreszcze. Zimno mi, słyszę. Bolą mnie mięśnie. Malaria? Poczekajmy do rana, decydujemy. Zróbmy testy, zanim zaczniemy faszerować się chemią. Nie…podaj mi leki teraz, słyszę po chwili. Jest coraz gorzej. Po pół godziny Michał płonie. Jest coraz zimniej, mówi. Okrywam go kocem. Parzy. Nie możemy spać. Michał z bólu a ja?... z przejęcia? Rano słabnę licząc, że wszystko i tak jest w porządku. Nie dopuszczam myśli, że też mam malarię. Koło południa zwala mnie z nóg. Chyba to nie żarty. Biorę pierwszą dawkę leków. Zaczyna się dobowa walka z wykańczającą tropikalną bestią. Boli mnie każdy kawałek mojego ciała. Od stóp po czubek głowy. Nie mogę leżeć. Nie mogę siedzieć. Kręcę się, jęcząc z bólu przerywanym, niekontrolowanym wybuchem płaczu. Z bezsilności. Resztkami sił dochodzę do toalety, żołądek zupełnie przestał funkcjonować. Dzięki Bogu obozujemy w parafialnym lesie u Roberta, gdzie mamy toaletę i bieżącą wodę. Pomimo nieprzyjmowania pokarmu biegunka nie daje za wygraną. Leki nie działają. Zaczynają się ataki wymiotne. Nie mogę stać na nogach. Siedzę na dworze. Wymioty, drgawki. Kiedy to się skończy?, pytam nie oczekując odpowiedzi. Wracam do busa i padam na skrzynię położoną niżej niż łóżko, ono jest zbyt wysoko, nie dam rady. Majaczę. Jestem przytomna, ale nie rozumiem słów, które ze mnie wychodzą. Jakby usta przestały mnie słuchać i poruszają się we własnym, nie znanym mi rytmie. Mamroczę o wodzie. Michał zbiera siły i po kilku minutach podaje woreczek z wodą. Nie ma jednak siły, by podtrzymać mi głowę. Ja nie mam siły jej podnieść. Moczę usta. Biorę łyk. To był błąd. Znowu wymioty. W końcu ląduje w łóżku. Jęczę z bólu. Nie wiem jak długo. Zasypiam. Znaczy, że puściło. Budzę się. Jest ciemno. Poszło sobie, mówię. A my wciąż żyjemy. Najgorsze za nami. Trzeciego dnia zaczynamy coś jeść. Kończymy leczenie. Cały tydzień wskaźnik słabości w tęczowym busie jest bardzo wysoki. Żołądek ciągle żyje własnym życiem, kompletny brak synchronizacji. W porównaniu do samej malarii, żołądkowe perturbacje to pestka. Pestka jeśli nie musisz podróżować. My natomiast musimy. Nie, nie naszym samochodem. Nasz stoi zepsuty z potłuczoną przednią szybą. Zamówione, prawie miesiąc temu, części nie przychodzą. Wiza kończy się za kilka dni. Trzeba zebrać siły, żołądek w garść, ruszamy do stolicy. Nic nie jemy. To na pewno pomoże. Nie chcemy zasmrodzić publicznych środków transportu. Łapiemy busa do Lome. Osiem godzin ściśnięci jak sardynki z innymi osiemnastoma pasażerami w busie, dużo mniejszym niż nasz, to zabawa po pachy. Michał półdupkiem siedzi na malutkim składanym siedzeniu. Dzieli je z innym podróżnym. Pupa boli, ale brak możliwości poruszania się. Całe szczęście, że osoba przewożąca małe, śmierdzące rybki opuściła nasze miłe towarzystwo. Nie tęsknię za nią. Ludzie się nie mieszczą, ale nikt nie narzeka. Tak już jest. Dojeżdżamy cało. Po chwili, przy pomocy miejscowego, młodego barmana, znajdujemy hotel. Taki nieoznakowany. Tani. Jest nawet balkonik. Uroczo. Szósta rano, trzęsienie ziemi?, myślę. Nie, to tylko młyn kukurydzy, tuż pod naszym łóżkiem. Taka mała niespodzianka w gratisie, łóżko z masażem i darmowe budzenie o świcie. Składamy wnioski o wizę. Kolejne trzy miesiące w Togo. Jedyne 60.000 FCFA (około 400zł), odbiór po dwudziestu czterech godzinach. Szybko i bezproblemowo. Ruszamy w podbój miasta. Coraz łatwiej się nam żyje. Kilka podstawowych francuskich zwrotów ułatwia egzystencję. Znamy ceny. Wiemy gdzie i co można zjeść. Wiemy za ile są hotele. Wiemy jak się poruszać. W Afryce to bardzo proste. Niemal każdy robi za taksówkarza. Stań na ulicy, machnij ręką, albo nic nie rób. Po kilku sekundach na pewno ktoś cię zaczepi. Jeśli on nie jest taksówkarzem, to od razu kogoś ci złapie. Wskakujemy na moto taxi, przejeżdżamy całe miasto i lądujemy w sercu Lome, na wielkim bazarze, rozciągającym się na kilkanaście ulic. Od wczoraj jesteśmy już zdrowi. Żołądek jakby na żądanie, zaczyna pracować jak trzeba. Przemierzamy uliczki wypchane straganami. Towaru jest tu znacznie więcej niż kupujących. Zresztą, jak w większości dużych miast Afryki. Można kupić dosłownie wszystko. Sączymy słodki napój z woreczka. Wymieniamy pozdrowienia. Gawędzimy z właścicielami małych sklepików. Jest chłodno. Ocean chłodzi miasto. Pora deszczowa przynosi chmury, zakrywające płomienne słońce. Chodzimy bez celu uśmiechając się do miasta. Jest idealnie. Kolejny poranek. Młyn pracuje. Podłoga drży. Odbieramy wizy. Spakowani siedzimy w barze na trawiastym skwerku pomiędzy dwiema ruchliwymi ulicami. Dużo stolików. Nocą miejsce to tętni życiem. Czy dzień czy noc, siedząc w barze w Lome, nie wstając z miejsca, możesz kupić wszystko. Od papierosów, chusteczek, wieszaków, przez gaśnicę, telefony, gadżety, biżuterię, aż po sztukę, buty, garnitury… Nie wspominając o gotowanym jajeczku lub innej domowej przekąsce. „Chodzące” sklepy nigdy nie śpią. Zastanawiam się, kto w nocy kupuje patyczki do uszu, oferowane nagminnie klientom rozbawionego skwerku. Odpowiedź przychodzi szybko - ja. Teraz, rankiem, oprócz nas i „sklepów na głowach”, z jednej strony pan funduje sobie drzemkę, skończywszy poranny browarek, z drugiej strony Rasta, w wielkiej kolorowej czapce, w dresiku moro i złotym zegarku na ręku, wgapia się w swoją najnowszą, wypasioną komórkę. Siedzimy przy herbacie kupionej po drodze. Nauczyliśmy się wchodzić i spędzać czas gdzie chcemy, niezależnie czy mamy zamiar coś kupić czy nie. Nie ważne czy chodzi o miejscowy tani bar, czy o strzeżoną, luksusową plażę z wygodnymi leżakami, gdzie napój kosztuje tyle, co w warszawskim klubie, którego na pewno nie mamy zamiaru kupić. Jak to mówi Michał, wchodzimy na pewniaka jak w „Rejsie”, a co. Powinniśmy łapać busa do Tchamby, myślimy. Daleka droga przed nami. Na pewno nie chcemy pokonywać jej nocą. Myśli krążą jednak wokół zaginionej paczki. Nie chce wyjść nam to z głowy. Pomimo telefonów do biura mamy przekonanie, by i tak zjawić się u nich osobiście. Jak bardzo wydaje się to pozbawione sensu, absurdalne i nielogiczne, to pomysł odzyskania dzisiaj przesyłki nie daje nam spokoju. Z drugiej strony strata czasu i pieniędzy na kolejną noc w hotelu, myślimy. W tym momencie podchodzi Rasta. Wita się serdecznie. Uśmiechnięty i przemiły, Lolo- tak ma na imię. Po krótkiej rozmowie wraca do swojego towarzysza. Po chwili kelnerka przynosi dwa piwa, to od tamtego pana, mówi, wskazując poznanego Lola. Macha nam zadowolony. Wątpliwości zostały rozwiane. Zanim wypijemy piwo będzie za późno na powrót. Zostajemy, rozkoszujemy się porankiem i obmyślamy plan odzyskania zagubionych części. Znajomy z ambasady francuskiej w Lome- Mark, na którego nazwisko i adres powinna przyjść paczka oznajmia, że ma czas by spotkać się z nami w biurze przesyłek. Łapiemy moto taxi. Docieramy na miejsce przed Markiem. Paczki nie ma, mówi pracownik biura. Chodzi, sprawdza kilkakrotnie. Mam tylko trzy paczki ze Stanów, żadnej z Europy, mówi przekonany. Wypytujemy o szczegóły transportu. O ewentualne lotniska, gdzie paczka mogła utknąć. O biuro celne. O to, o tamto… O wszystko…. Na pewno dojdzie, słyszymy. Czasami zmieniają numer paczki i ginie w systemie, oznajmia pracownik. Tracę nadzieję i wierzę w to co słyszę. Mimo to nie opuszczamy biura. Siedzimy wygodnie około trzydziestu minut, opowiadamy panom o naszej podroży i drogich konsekwencjach związanych z opóźnieniem poszukiwanej paczki z nowymi częściami do auta. Michał naciska dalej, przekonując by sprawdzono magazyn raz jeszcze. Zabawne, myślę. Są tam trzy paczki, nie tysiąc. Ciężko przeoczyć tą jedną z Europy. Odbiorcą jest ambasada Francji, dodaje Michał. Pan ponownie ginie za drzwiami. Po chwili wraca…z paczką na ramieniu. Jest tu od czterech dni, oznajmia zadowolony. Numer faktycznie zmieniony. Stary jednak nie zginął. Oba widnieją na paczce. Absurd, którego logicznego wyjaśnienia nie potrafię znaleźć. Ulga, radość, ale i niedowierzanie w niedbalstwo przemiłych panów z biura. Gdybyśmy pojechali do Tchamby. Gdybyśmy nie naciskali. Gdybyśmy uwierzyli pracownikom biura…. Gdybyśmy….Dzięki Bogu udało się. Przyjeżdża Mark. Trzeba iść do biura celnego. Otwierają paczkę. Sprawdzają wnętrze. Pytają o wartość. Obliczmy skrupulatnie, nie spodziewając się konsekwencji naszej uczciwości. Pan szef wylicza cło, 53% wartości przesyłki. Prawie 100.000 FCFA (około 650 zł). Nasze zdumienie wydaje dziwny dźwięk niedowierzania. Na tyle dziwny, by wyrzucić nas w złości z biura. Na ratunek przybywa pan Transiter. Wielu jest ich we wszystkich rządowy placówkach. To oni pomagają w licznej biurokracji. Robi wyliczenia. 40.000 FCFA to kwota którą możemy zapłacić, mówię. Negocjacje. Zbijanie ceny. Udaje się. Pan celnik przyjmuje, obniżoną o ponad połowę, kwotę za cło. Wracamy zadowoleni do hotelu. Tym razem nie do pokoju nad młynem. Wracamy do Tchamby. Po ośmiu godzinach sardynkowej jazdy przenosimy się do taksówki osobowej. Ostatni etap podróży pokonujemy zabytkiem, którego lat świetności nie pamiętają najstarsze ludy Afryki. Przednia szyba pokryta pajęczyną pęknięć, podtrzymywana dwoma patykami tak, by nie wylądowała na twarzach podróżnych. Pan kierowca przewieszony przez boczne drzwi, obserwuje wyboistą drogę podczas jazdy. Przez szybę widzi niewiele. Drzwi od strony pasażera trzeba nastawiać, lekko podnieść na zawiasach i trzasnąć z gracją, by wciśnięty w nie trzeci pasażer z przodu, nie wypadł na zakręcie. Tylne drzwi otwierają się przy lekkim pchnięciu. Klapa bagażnika się nie domyka. Michał trzyma torbę, ja trzymam Michała. Z przodu nie ma bocznej szyby, nasza z tyłu się nie otwiera. Nie ma korbki. W sumie niczego tu nie ma. Hamulców też nie ma. Zwalniamy przed górką na tyle, by nasz wehikuł nie nabrał niekontrolowanej prędkości światła. Suniemy naszą wesołą gromadką miotani turbulencjami przypominającymi lot samolotem. Obok mnie siedzi okryta po czubek nosa pani, której wycieka z torby czerwony olej. Szkoda że założyłam jasne ciuchy, myślę po cichu. Co tam ciuchy….ważne by dojechać, pukam się w głowę. Przy pakowaniu dwóch białasów do tego, rdzawego w środku pojazdu, gapie pękają ze śmiechu. This is Africa, słyszymy od przechodniów. To jest właśnie Afryka. Bezcenne.





Przydrożne warzywniaki


Dodaj napis



















Termity, latające stwory, łapane na wiadro z wodą, suszone, pieczone...idealna przekąska do lokalnego piwa

Pozdrawiamy z Togo

piątek, 19 czerwca 2015

Interview



Our first interview made by The Happy Magpies, Indie and Charlie. Amazing couple starting their new chapter, living as nomads.

You can fallow them on
The Happy Magpies


INTERVIEW

Rainbow Truck consists of two lovely Polish people Sylwia (34) and Michał (30) who at the moment are discovering the beauty of Africa.
We have first met them in Tribodar eco community, in Portugal during the preparation for the annually organised festival called Tribojam. Since the first moments of our conversation we knew that we are going to follow this incredible couple through their life journey and value their friendship a lot not minding that they are planning to be in a different continent.
Here are their insights about people, love, faith, Africa, relationships, themselves and God:

What are your main lessons after travelling as a couple in a van for a whole year?
Travelling as a couple was a good opportunity to get to know each other better. We were married just for one year before we started living on the road. And before that year chapter we have seen each other only on weekends during three month period of activities such as: cooking meals for (usually homeless) people (''Food not bombs'') or looking after dogs who are in animal shelters. After six weeks as a couple we decided to get married and start planning our trip to Africa. So as you can imagine it was crazy and super quick decision of two incredibly in love people.
The first months we were learning how to fit in a small car together. We were trying to adjust to the new situation, to create a family with actually no good examples from our own homes of how good and healthy marriage should look like. It was a big challenge: no friends around, just two of us trying to understand the depth of the human mind, behavior, differences; ourselves and one another.
After a year we are still on the way, still a lot to learn but we are much stronger as a couple. We are more like one engine – not separate parts.
It was important to understand that it is alright to be weak, to love weak parts of yourself, to accept and actually love pretty much everything. The more love and acceptance we give to one another – less and less place remains for rejection.
The main lesson? Forgive fast, say sorry even faster.

What adventures have you experienced while driving through Europe?
Europe was just the beginning so each day was an adventure. We were like children trying to find ourselves in a new condition. Everything was exciting: the beauty of different landscapes, different languages and different people.
Waking up under Mont Blanc, by the rivers, by the sea… The beauty was in those simple moments. Few things for sure will stay in our memory. Germany, Switzerland and Portugal were the most memorable countries. In Germany and Switzerland, except breaking and miraculously fixing the car, we experienced huge portion of help, love and unexpected financial blessings.
In Portugal we visited Mount of Oaks - a beautiful farm run by two amazing women who live peacefully surrounded by nature and animals.  We stayed there for a few weeks helping to build the little shade summer house, enjoying the company and beauty of Portugal.
Tribojam festival was another amazing experience  where we spend a few weeks helping and being part of a big festival family. There we have met you guys, so it is definitely worth remembering.
Portugal is quite different than the rest of Europe. It was a good preparation of what we were going to experience stepping into completely different reality.
What do you think about today’s modern world? What has inspired your decision to start living as nomads?
The world has too many aspects: its beauty and tragedies. There are rich and there are poor. Everyone is different. Everyone has different goals in life. If somebody wants to work hard to buy a flat and pay his debts for the next 30 years – that’s fine. If somebody wants to work for a big corporation and feels good in the office – why not.
Civilization, development, growth has its good and bad sides. As long as we keep the balance, respect the Earth and people around us, have a choice either to live in a big developed city or on the farm growing our own food that’s ok.
I will never say that money is bad, it isn’t. In this world we need it and I think it is impossible to live without it. So I was always grateful for my job and now for each penny that comes to my bank account. Money is ok till you know how to use it, if you have healthy attitude towards it and you don’t put it in the first place.
Before we left to travel we have lived in Warsaw, the capital city of Poland. I always tried to work the best I could even though I knew it is not really for me. I knew that there must be something more that I want to see, experience, feel, touch. Maybe one day we will come back and start working and earning money again in the way that most people do. But we will be richer than before. Richer of memories and experiences which you cannot buy.
The modern world got a bit crazy. We produce more than we need. We grow more food than we can eat. We buy things we don’t use and stack them in cupboards. The rhythm of life seems getting faster and faster. Of course it is only my limited observation. Nothing is sure any more. Life is too short here on earth. That’s why we want to live our dreams, to give it a try. Maybe just for a moment. But it will be our moment.
Inspiration? God. He is the One. Without Him we would have never live the way we always wanted. Even though that lifestyle might seem crazy, irresponsible or against all well-known rules.

What were you both doing before you bought a van and started travelling?
Michał was an electrician, running his little company, being his own boss. I had a few jobs before but the last two years I worked as an accountant/event manager, which means putting all small details together so that the client (mostly big companies) were happy and satisfied according to different types of advertisement, trainings or big events. There were times when it was challenging, working under time pressure with no place for mistake. But mostly it was ok and not boring. Most of the time I worked at home using laptop and my phone so life wasn’t difficult for us. We both have spent a lot of time together enjoying our beautiful apartment with big garden, trees, lots of birds and two lovely cats around. But we changed that for a seven square meters, for an unpredictable life full of surprises.
Why have you chosen Africa to be your main spot of settlement at the moment?
Over the last 10 years Africa was always in my heart. I don’t know why. I knew nothing about this continent. Every time I saw photos, heard some stories my heart was jumping up and down. A very strange and kind of longing feeling appeared. Unfortunately it seemed too difficult, too far away, and too unreal to become reality. I tried to search some opportunities to go on my own but nothing worked out. Now I know why. I was waiting for my dream team to start the journey, the new chapter of my life. My husband appeared. He was the one. He always wanted to have a caravan and travel. I wanted Africa. We fell in love immediately with each other and with our dreams. Everything matched. Straight after the wedding we bought the car. The whole year we worked to adjust the van for it to be a little home inside. And here we are. Over a year on the road thousands of kilometers behind.

What kind of Africa lives in your memory? I expect it to be completely different from what mainstream media is pushing us to believe and what movies about the continent are being sponsored.
Somehow it feels like just the beginning of our African adventure. It’s not even the half of the way so the image is being constantly created. But yes, it is different of what we heard or expected. People are afraid of unknown. Because of bad news and movies, Africa for many is not a good place to live in. Part of that is for sure true. There are wars, there is hunger, and there are diseases. But to see it we don’t have to go to Africa. Till now we haven’t experienced that yet. And probably we’ll never do. We don’t want to go to war, that’s obvious. But Africa is huge. And big part of it is safe, peaceful and very beautiful.  And to be clear we do not spend time in big touristic cities and we do not sleep in hotels with European food and standards. We sleep in a car. We spend time in small villages, tiny towns, nature. We eat local food. We talk to average people. We buy products in a market. We drink local beer. No, it is not dangerous. People are happy. They welcome you with open arms. They share food with you, invite you to their homes, their families. They will look after you. They will make sure you are ok. They will bring you food when you are far away from the village or water to bath in the morning. This is the behavior that I don’t see in Europe. Probably there is no need for it because we are so independent and self-sufficient. The simplicity of being good to strangers and paying attention to the needs of others is something what melts my heart. Like everywhere you have good and bad fellows. One wants to be your friend, another looks at you as a bag of money. ’’You are white, you are rich, you should give’’, they must think.
You should be wise and have a bit of common sense concerning avoiding dangerous diseases. Mainstream media exaggerate some of the cases a bit. Even though you can get malaria – in each pharmacy you can get some cheap medicine. It is dangerous but easy to cure. Three days of therapy and you are ok. You don’t have to poison yourself with expensive European chemicals every day as the specialists in Poland say. You can get sick, get robbed, get killed everywhere. It doesn’t have to be Africa.
What have you learned so far while exploring completely different mentality, set of traditions and culture?
Africa is such a different world with their own ways of cooking, bringing up children, working; different attitudes towards animals, nature, family, strangers.
We have European minds so no matter how hard we would try we actually are different and will not understand everything. Maybe after twenty years but not now..
Something what we have noticed as a big problem before is not as rooted here. We become more and more flexible, patient, and open for others. Seeing differences in people and in their lifestyles helps me to get rid of stereotypes and disturbing walls in my head. I respect life more. I appreciate everything I have. I am happy that I was born where I was born. I am happy for the family I have. From the distance I value my background more than ever before.
Besides being more open and flexible I am learning to set my limitations, to be able to say enough is enough, to mark my private zone. Privacy in Africa is not so obvious so I am learning how to show mine in order to remain calm.

How do you sustain yourselves? Do you agree with the statement: ’’universe/God provides’’, have you experienced it yourselves?
Even though we had just one thousand Euros in our packets we didn’t give up on our decision to go. The only reason we were not afraid and believed that it will be ok was God. Without Him we would have never left.  We trust and expect His provision, protection, leading and showing the path. A year on the way and except two little one day jobs we’ve never worked for money. We haven’t even looked for it. It is not that we don’t want to work for money, it is just haven’t happened on our way.
For whole year we were never hungry, have never had lack of money for visas, which are very expensive (each costs 50 Euros). We always have money for petrol and we have some to even share with others. We always think carefully who we should help financially. But all in all, we are very blessed. People send money to our bank account; they want us to keep going. We do believe that it is God who supports us by using different people. Why people? I don’t know. It is important though not to keep the blessing just for yourself. That’s why whatever we get we take some part of it and we bless somebody else. Let the blessing flow. Don’t stop it.
In Switzerland we experienced such a huge financial overflow. It was just the beginning of the journey and already the car has broke down. It was very serious. No chance to go to Africa. A man who never saw us, without any hesitation decided to help us. He fixed the car, paid for everything. He gave us a three floor house to live in and a car while ours was being repaired. He gave us so much money that it was enough for the rest of the trip in Europe. He was not the only one. Other people from Switzerland gave us money too. We were so blessed that for the first time I was crying because it was almost too much help for us. It was like a movie. We were so touched by goodness of God. We felt that we are not alone in here.
How to receive was the first important lesson, what in my case was not so obvious.
I am still learning it. I always thought I have to do something back. I have to earn for that. Now I know we have to accept the goodness from others, the goodness from God. For free, just like that. We have to receive to be able to give, to share, to help. It must be deeply written in our hearts. You must be full so the love for others will overflow from you.
We experience God’s protection everyday in small details. Driving in Portugal in the middle of nowhere Michał heard God’s voice in His heart and mind, saying “there is one broken piece under the car but I am holding it right now so you can keep driving. In the first village I will let it go but there will be a place to buy new parts”. Guess what happened. The part fell down on the street in the first village we were driving past. We stopped, took it and noticed that on the opposite side of the road there was a shop with the needed necessary pieces.
Before going to the dessert God told me: “don’t worry, I will give you water on the dessert, you will be ok”. What happened? The tanks were empty. In Sahara there isn’t many villages. The one we drove by couldn’t give us anything. A person from gas station wanted to give just one bottle and we were desperate for 140 liters to be ok for the next few days. We kept driving and saw an old, empty, destroyed gas station. “Let us stop here”, I said. “No, we won’t find water here”, replied Michał. “Let’s try. Let’s bless this place and pray for water”. Guess what? All the taps were destroyed except one. And there was water. We took as much as we wanted. It was enough for the whole West Sahara. So…that’s how it is.  We are still ok, we have more stories to tell, still alive, facing new challenges but believing it will all be ok.
What about the bureaucracy of visas, permissions, other type of documents? Did you have any difficulties with that?
On the borders you need to have a lot of patience. A few times we had to spend the night while waiting for all the documents to enter the country. The biggest problem is with the car.  In Mauretania they gave us visa for a month because you cannot take shorter one but the car had to leave the country within seven days, counting from the day we were still waiting.  Six days to cross the whole country. It is possible but when you get stuck in the sand and the rescue team in the middle of the night destroys important part of the car and you need to fix immediately also meaning you’ll lose one precious day – it can be a challenge.
Don’t get frustrated by the border system – you will never understand it completely. Ask for a man called “transiter” who will do the job for you. Take your time. They are not only for white people. The rules are for everyone. In Mauretania we thought they are trying to cheat with us so we didn’t hire anyone. We wasted two days, finally the “transiter” was hired anyway, there was no other possible way to solve the papers.
Normally visas aren’t a problem assuming that you have an invitation letter which is required in some countries. For example in Ghana it is necessary. It took us some time to find somebody who would trust us and invite us – the strangers. So when you get the visa in the embassy, you go to the border and the fun time begins. You never know how long and how expensive it will be to pass with the car. In Ghana we have spend two days on the border. We didn’t have a special, extremely expensive document which you can get only in Europe. They didn’t want to let us in. After pushing the officer to find a solution for us, after ten or more refuses he finally got so angry that he took us to the main boss.Solution was found, very expensive one, but at least something. We said we would go for it and the whole process of filling the documents has started. Till the end we didn’t know if we had enough money on our bank account. We were praying like crazy believing that somehow we will move on. Of course we did.
One thing we never do while driving in the African country is giving bribes. Till now we haven’t given a single one. Unfortunately in some countries there are many barriers with the police officers who have guns and who say very openly to you that they would love to get something in return of letting us pass. For the question “What do you have for me” our answer is always “Nothing”. For the question “What can you do for me” our answer is “We can bless you”. Only once the policeman didn’t want to let us go if we wouldn’t pay. We didn’t, we went back and took a different road. We hate stealing. Almost everybody pays. We don’t.

What’s next? Your story is incredible, are you thinking of writing a book, putting all the photos in the album or filming a little documentary?
This question I cannot answer. Everything is in God’s hands. We want to live full life. Use all the gifts, talents we were given. Do not miss anything what is kept for us. Live the way that at the end we will be satisfied with our stay on this planet. From the beginning of our trip we haven’t planed anything. We just knew we are going to Africa. We didn’t know how long we would stay in each country, what and where we were going to do.  We have our eyes and hearts open. Maybe we will find a place to settle in Africa. Maybe we will come back to Europe. We have no idea.
I am basically still learning the skill of taking photos on the way documenting things around me to show people what we see on the road. The same thing is with writing the blog. I’ve never done that before. So I am very happy that some people like my photos and enjoy reading my stories.
These are the beautiful things I am learning while traveling. Probably I would never discover them if we haven’t went. And I still want to discover more what is inside of me, what is hidden there.  Album, book, documentary… everything sounds great. Maybe one day. Now we are still on the way.

And finally, what would you wish to all the travelers in the world?
I think many people are afraid to dream, to give it a try, to believe in impossible.
If you are a traveler it means you love it so you already live your dreams. What is more, you are brave and not afraid of changes, trying new things. That is already so beautiful. I would just add: be blessed and be a blessing for others.