poniedziałek, 22 września 2014

Maroko cz.1 od Tangeru do Errachidii - W oparach haszyszu

Godzina 21:00, Algeciras, Południowa Hiszpania - miejsce przeprawy na czarny ląd. Robi się ciemno. Dzisiaj na pewno nie popłyniemy, mówię. Znaleźć się po raz pierwszy w Afryce w środku nocy to nie najlepszy pomysł, dodaję. Z pewnością czeka nas masa papierkowej roboty, kontrola busa i inne między-kontynentalne atrakcje na przejściu granicznym, mówi Michał. Z kilku źródeł wiemy, że może to potrwać nawet kilka godzin. Zaraz zapadnie mrok. Przed zachodem słońca zapytamy tylko o ceny promów, godziny rejsów, może w nocy poczytamy co nieco o Maroko, a rano ruszymy …... Po kilku minutach, nie wiedzieć czemu, pakujemy samochód na prom. Jak to się stało? Nie mam pojęcia. Jakbyśmy zapomnieli o wszystkim co chwilę wcześniej planowaliśmy, bez dyskusji i zastanowienia kupiliśmy bilety na najbliższy rejs. Już po chwili jesteśmy na pokładzie i pod osłoną nocy zbliżamy się na nowy, nieznany nam dotąd ląd, dostajemy wizy i stempel w paszporcie. Czuć inną kulturę. Większość pasażerów to obywatele Maroka. Od tego momentu, w miejscu publicznym, nie rozstaję się z ,przykrywającą moje ramiona, chustą. Nie chodzi o to, że chcę być bardziej muzułmańska od muzułmanek, ale szacunek dla ich obyczajów nie pozwala mi świecić bladym ciałem, wśród szczelnie zakrytych, przechadzających się po marokańskich ulicach, kobiet. Są tego plusy. Jest chłodniej, nie muszę inwestować w filtry lub narażać się na raka skóry, którego w tak ostrym słońcu załapać nie trudno. Dopłynęliśmy, dookoła ciemność… trzeba będzie stawić czoła kontroli, szperaniu w rzeczach i wypełnianiu formalności. Dojeżdżamy do punktu, gdzie służby celne dokładnie sprawdzają nowych przybyszów. Widzimy samochody, z których, w poszukiwaniu nielegalnych towarów, wyciągane są fotele i rozmontowywane podłogi. Kolej na nas. Dostajemy papiery, nic nie rozumiemy. Podchodzi pan pomocnik, woła innego, wypełniają je za nas, wszystko się zgadza. Strażnik zagląda do samochodu, niczego nie sprawdza, nic nie kontroluje, puszcza nas bez kolejki, a wszystko trwa może 15 minut. Przychylności stróżów prawa doświadczamy każdego dnia. Kontroli policyjnych jest co nie miara. Na widok funkcjonariusza należy się zatrzymać lub wolno przejechać obok. Sprawdzają prawie każdego, nas nigdy. … Czujemy się jak w pościgu samochodowym kiepskiego filmu akcji. Jeden pojazd za nami, jeden przed. Trąbią, krzyczą, gestykulują. Młody chłopak macha towarem, wisząc za oknem podczas jazdy. Jeden wyprzedza i przy sporej prędkości dyskutuje z nami, pozostając na pasie dla ruchu z naprzeciwka. Wszystko dzieje się na drodze, która nie szczędzi zakrętów. Stanowcze ruchy głową, czy ręką na znak odmowy nie skutkują. Śmiałek zatrzymuje się na poboczu, i robi wszystko by nas zatrzymać. My gaz do dechy i ucieczka. On jednak nie daje za wygraną i wyprzedza nas po raz kolejny. Szaleńcy!, krzyczę coraz bardziej przerażona. Po trzeciej próbie sprzedaży swojego towaru, w końcu odpuszcza i pozwala nam odjechać. Ciężko im uwierzyć w to, że pomimo dredów na głowie nie palimy. Szok!. „To po co tu jesteście?”, niemal dało się wyczuć niewypowiedziane pytanie podczas rozmowy z setnym handlarzem. Góry Rif - zagłębie ogromnych plantacji marihuany, gdzie handluje praktycznie każdy, z dziećmi i starcami włącznie . Miejsce, gdzie konopie rosną na polach, ogródkach, suszą się na dachach domów, a chłopcy noszą pod pachą, niczym snopki siana, wielkie krzaki dorodnego zielska. Nie przesadzę jeśli powiem, że co 10 sekund machano nam haszyszem przed oczami. Zakup chleba łączył się z kilkoma zaczepkami dotyczącymi ziołowej transakcji lub zaproszeniem do domku w górach, gdzie spokojnie moglibyśmy oddać się kontemplacji w chmurze wszechobecnej marihuany. Pierwsze trzy dni w Afryce spędzamy na ucieczce przed haszyszem. Nie jest mi do śmiechu. Może to szok kulturowy, może nadmiar emocji związany z handlarzami lub brak swobody w zwykłych czynnościach, jak zakup pożywienia oraz upał, sprawiają że początki są trudne. Osłabienie, bóle głowy, ogólna niemoc podczas dnia. Nie tak miało być, jęczę. W momencie opuszczenia smoczej, narkotykowej jamy wszystko wraca do normy. Świat wydaje się znowu piękny, Afryka przyjazna, ludzie spokojni i życzliwi. Bóle głowy ustępują, powracają siły i radość życia. Góry Rif – piękne… jednak dla abstynentów „zielarstwa” mogą być męczące. Mała wioska w górach, tym razem bez haszyszu i handlarzy, po ciężkich afrykańskich początkach, daje nam odpoczynek i powiew nowej świeżości. Spotykamy przemiłych i spokojnych ludzi oraz roześmiane dzieciaki, które dopiero trzeciego dnia nabierają dość odwagi, by podejść i się przywitać. Każdego dnia mijają nas na osiołkach mieszkańcy pobliskich wiosek. Częstują nas owocami, uśmiechem i gestami pełnymi pozdrowień. Jeden z nich, reprezentujący młode pokolenie, zabiera Michała na wyprawę w poszukiwaniu jaskiń, a następnie przedstawia go reszcie okolicznej młodzieży. Oddycham z ulgą widząc, że krzykacze, naganiacze i handlarze wszelakim towarem nie wypełnili jeszcze całego obszaru uroczego Maroka. Ciągle są miejsca spokoju, życzliwości i braku chęci zarobienia na białych „milionerach”. Nie mogę się jednak dziwić. Przybywający tu, spragnieni wrażeń europejscy turyści, często korzystają z wielu oferowanych w Maroku atrakcji. Krążą opinie, że większość Afrykańczyków chce cię naciągnąć. Odrobina prawdy w tym jest, jednakże zdarzają się wyjątki, które skutecznie obalają tą teorię. Na bazarku sprzedawca karci syna, że ten chce policzyć nam więcej niż się należy. W mieście Fez, mężczyzna towarzyszy nam przy zakupie dobrego i taniego lewarka. Bez jego pomocy znalezienie odpowiednich miejsc byłoby niemożliwe. Być może dostał swoją działkę od sprzedawcy do którego nas doprowadził, nie wiem, nie jest to ważne. Dla nas cena była świetna, a nowo poznany mężczyzna nie dosyć, że poświęcił nam mnóstwo czasu, to jeszcze woził nas po dzielnicach swoim prywatnym samochodem. Niczego nam nie wciskał, nic nie proponował, po prostu pomógł. Ludzie pozdrawiają nas na ulicach, uśmiechają się gdy przejeżdżamy, witają gdy stajemy pośrodku niczego. … Afryka chodzi… każdy gdzieś idzie, z pakunkiem lub bez, na poboczu, na środku drogi, na polu. Wszędzie są ludzie. Marokańskie Kobiety mają w sobie tajemnicę. W niesamowicie pięknych strojach przemykają po ulicach. Przy pozdrowieniach uśmiechają się do nas z radością. Są ciche. Nie słychać ich i nie widać tak często jak mężczyzn. To oni przesiadują w knajpach, w których, podczas korzystania z Internetu, jestem jedyną kobietą w ich otoczeniu. To oni zagadują, ale nigdy mnie, na mnie nikt nawet nie spojrzy, chyba że przez ułamek sekundy i to dyskretnie. Dopóki sama nie włączę się w rozmowę, wszystko dzieje się w męskim towarzystwie. Widok trzymających się za ręce panów to tutaj normalne, damsko-męskie kontakty to raczej abstrakcja. Maroko, bajeczna i kolorowa kraina. Z zapartym tchem staram się zapamiętać każdą spędzoną w nim chwilę. Krajobraz zmienia się jak w bajce. Tylko jedno pozostaje bez zmian…osiołki…one są wszędzie.






perfekcja ładowania

małe kramiki przy drodze...cebula...haszysz


moje ulubione zwierzaki

jednak z małych plantacji marihuany, góry Rif

domostwa








miasto Fez

śniadanie

nasza jadalnia przy ognisku

sąsiadka poczęstowała figą

wdrapaliśmy się...gdzieś

siedziała taka pocieszna w lesie

berberyjski namiot

wszędzie dużo psów



osiołek dobry w góry, przez pola, po ulicach

droga przez Atlas Wysoki, około 2000m n.p.m

pobudka, z widokiem na wysoki atlas

2 komentarze:

  1. Nina mówi, że też chce w podróż wyjechać ;) buziaki od Machosi! :*

    OdpowiedzUsuń